i ja tak zawsze dam się nabrać, znowu i znowu, wracam i wracam. jak szczeniak
naiwność rozkwita w moich zyłach pojąc się całym cierpieniem.
jakaś forma autodestrukcji czy co.
zawsze.
tylko jak to ma być... bo powinno być odwrotnie. przypominają mi się szarpania za włosy, przypominają się strachy czające się w mgle pijaności.
coś próbuje zachwiać moim odciecięciem, przeciągnąć mnie na strone zagrożenia, znowu pastwić się moją głową, znowu dosięgać granic szału, znowu zawładnąć częścią mojej duszy i otwierac w moim umyśle okna z widokiem w dół, z widokiem na czerwone chodniki i milczące twarze.
ale tym razem jesteś ze mną, wkładasz mi dzinsy i mówisz "wychodzimy" kiedy kresy absurdu rozszerzają źrenice, odpychasz zjawy mordu i śpiewasz mi na doranoc. tym razem nie muszą umierać neurony równowagi, tym razem zachowuję przytomność. tym razem znajdujesz sie by mnie ocalić od pogardzenia, zamykasz te okna, zamykasz i nie ma przeciągu.