Coraz gorzej sobie radzę. Z życiem. Z psychiką. Z moim szaleństwem.
Znów jestem chora, jestem wiecznie chora. Dobrze, że przy chorobie chociaż mam mniejszy apetyt.
Ostatnio nie miałam czasu by tutaj zaglądnąć, ponieważ wszystko jest na mojej głowie. Mama ma gips na nodze, więc muszę załatwiać swoje i jej sprawy. Sypiam po 5h, jestem wykończona, coraz to bardziej zmęczona. Wszystko mnie męczy. Ale to minie. Innego wyjścia nie ma, a przynajmniej ja go nie widzę. Brak czasu na jedzenie, więc fajnie. Gorzej z brakiem czasu na wszystko inne, ale póki co jeszcze daję radę.
W tym momencie nie chcę stawać na wadze. Boję się jej. A raczej liczby, która ujrzę na wyświetlaczu. Zrobię to dopiero gdy zobaczę, że udało mi się schudnąć. Gdy to poczuję. Jak na razie nic.
Ograniczam słodycze, ale to trudne kiedy dostało się ich miliony na mikołaja. Staram się podrzucać rodzeństwu, kiedy ktoś przyjdzie od razu wykładam je na stól, byle tylko pochłonęli je wszyscy inni prócz mnie.
Nie mam siły na sumowanie dziś kalorii, zacznę to robić jak sie lepiej poczuję.
A więc niby bilans:
śniadanie: bułka razowa z cienką warstwą masła i chudą szynką
drugie śniadanie: jedna mandarynka
obiad: nic
podwieczorek: owsianka
kolacja: to samo co na śniadanie.
Chyba nie jest tak strasznie.
Mam nadzieję, że i u Was nie jest źle, motylki.
Do napisania.