Wracam do was.
Mam do siebie wielki, wielki żal. Tkwię w tym wszystkim od ponad 2 lat, raz na wozie, raz pod wozem. Nie mam już na nic siły, naprawdę. Postanowiłam, że szybko zareaguje. Nie szło mi wcale tak źle. Przez cały maj miałam tylko jeden napad. Dzisiaj mamy 12. czerwca i właśnie dzisiaj był już 3. w miesiącu. Nienawidzę tego i brzydzę się sobą. To chyba te wszystkie emocje.
Ostatnio znowu walczę z nimi dwiema. Jedna czuje się już niemal stuprocentowo zdrowa i normalna. Już prawie że nie boi się jeść, nawet niezdrowo. Ostatnio nawet zjadła u chłopaka biały makaron z truskawkami, śmietaną i cukrem. Mimo wszystko jednak liczy kalorie, bo bez tego, nie można się obejść.
Druga ciągle wraca wspomnieniami do przeszłości. Ma żal do siebie za ilość pochłanianych słodyczy. Za jakiekolwiek "niezdrowe" jedzenie. Za brak ćwiczeń. Za doprowadzenie się do takiego wyglądu. Czuje sie jak gruba świnia, a od swojej najmniejszej wagi przytyła 3 kg. Ciągle szuka okazji do ominięcia posiłku, a ta pierwsza z nią walczy, mówiąc, że tak nie wolno, że tak długo pracowała na to, żeby móc jeść normalniej. Pierwsza myśli o rodzinie, o chłopaku, o zdrowiu i szczęściu, druga idzie po trupach i chce uszczęśliwić tylko jedną osobę. Siebie.
Najgorsze jest to, że to cała ja. W każdej chwili, każdym momencie czuję się jak na rozdrożu. Jestem tak niesamowicie szczęśliwa, kiedy choć na trochę staram się o tym nie myśleć i jestem pozytywnie nastawiona.
Ostatnio bardzo szybko się denerwuję. Szybko popadam w zły nastrój i przestaję się odzywać. Ostatnio miałam tak przy swoim chłopaku i nie wiedział za bardzo jak się zachować, kiedy siedziałam przez prawie godzinę nie odzywając się i patrząc w jeden punkt. Potem wstałam i całą zgromadzoną złość wyładowałam na nim złośliwymi tekstami. "No może jeszcze się popłacz." "przepraszam? tylko byś mnie przepraszał, jesteś facet, czy baba?" "w dupie mam teraz te twoje przepraszam". Nie wierzę, że to powiedziałam. Szczególnie pierwsze.
Stresuję się wszystkim. Stresuję się zakończeniem roku, tym jak będę wyglądała na balu. Tym, że bardzo często odczuwam brak przyjaciół. Tym, że martwie się, że całe wakacje spędzę w domu, na ciągłych napadach i wymiotach. Że roztyję się przy tym niemiłosiernie i we wrześniu nie będę wyglądała jak ja...
Postanowiłam sobie, nie wiem, który już raz w życiu. (Szczerze mówiąc, za przeproszeniem pi****lę to, bo zawsze, ale to zawsze będę się starać wyjść na prostą, bo nie chcę, żeby moje życie wyglądało tak beznadziejnie, a ja będę chodzić z twarzą jak chomik, bo znowu wymiotuję), że od dzisiaj - 12 czerwca, znowu stawiam sobie ultimatum o napadach. Jestem już naprawdę zła na siebie. Bardzo, bardzo zła. Jeżeli do końca tego miesiąca uda mi się nie wymiotować - kupię sobie nowe buty. Wiem, że to idiotyczny warunek, ale na ten moment bardzo realny. Nie ma mowy o tym, żebym zawaliła. Wakacje mam rozpocząć na czysto. Nie chcę podczas ich trwania zamartwiać się tym, co niepotrzebne. Chcę spędzić je podobnie do tych rok temu.
Dlatego też, postaram się znowu pisać tutaj codziennie. Wyładowywać swoje emocje, dodawać notki wtedy, kiedy moja głowa zacznie podpowiadać złe rzeczy. Znów przenoszę się tutaj ze swoim pamiętnikiem. Życzę sobie powodzenia.