Dylematy, żyję nimi codziennie, mówię im dzień dobry i dobranoc
Jem z nimi śniadania, obiady i kolacje, oglądam telewizję
Codziennie moi sąsiedzi, których tylko ja sam widzę, moi przyjaciele
Tylko gdzie oni są, kiedy znów nie wiem gdzie pójdę jutro?
Nie boję się, nie mam czego się bać, bo to nie moje zmartwienie
Nie mam na to czasu, nie zostaje mi nic na to, żaden ubytek
Lepiej po prostu jakoś trwać, jakoś żyć, iść, jeść i rozmawiać
I pracować, pracować i marnować dnie i noce na utrzymanie tego pędu
I gdzie tu czas na przyjaźń czy radość?
To tylko spowalnia wspinaczkę na szczyt naszych chorych karier
I gdy dojdziemy na szczyt, znika coś w nas, umiera nasza część
To nie boli, ta ofiara nic nie poczuje i nie będzie już czuć więcej
I co teraz się tutaj będzie liczyć? Jaki priorytet?
Tego nie wiem, spytajcie moich bliskich
Znają się na tym o wiele bardziej niż ja, wiedzą lepiej
A ja tylko przeszkadzam, nie mam oczym rozmawiać
Więc zamilknę i spojrzę sobie ukradkiem, jak upada wschodząca gwiazda