Jakaś przybłęda podążała obok mnie ciemnymi ulicami Krakowa.
Mówiła od rzeczy lub nie odzywała się wcale, spoglądając tylko na mnie ukradkiem i uśmiechając się pod nosem.
Z ust beznamiętnie wypuszczała charakterystyczny dym, który nie robiąc na nikim większego wrażenia dostawał się nieoczekiwanie do moich nozdrzy.
Z każdym kolejnym metrem coraz bardziej przyspieszała kroku, zmuszając tym samym moje obcasy do częstszego stukotu o nierówny chodnik.
Kiedy jednak tej przybłędy nie ma obok, nie podąża przy mnie, moje kroki zaczynają się gubić, a stukot obcasów traci swój rytmiczny trans, do którego już zdążyłam je przyzwyczaić.
I chociaż "dzieli nas zaledwie tych kilka domów, te pare ulic wzdłóż i wszeż", ona przeskakuje ulice, by znaleść się blisko mnie.
Nie
da
się.