odświeżałam n-kl do pierwszej w nocy. potem poszłam spać, a białka w oczach miałam tak czerwone, że to się nie powinno już białka nazywać. wstałam o 11.30 tylko dlatego, że dzwonił telefon. beata. dzisiaj ona, mój brat i iza wieczorem wyjeżdżają do holandii na tydzień i chcieli, żebym im pożyczyła plecak. po to dzwoniła. wstałam, moja mama już poszła z psem. wróciła, poszła do sklepu. siedziałam w stołowym pokoju i oglądałam tv. w pidżamie. nagle mnie natknęło. zarzuciłam pretensjami moją mamę, że nigdzie nie jadę. chcę do warszawy. chcę nad morze. chcę do czech.
- pojedziemy do czech w połowie sierpnia.
- nie chcę w połowie, chcę w ostatnim tygodniu sierpnia, albo teraz.
- wtedy nie mogę.
- a w połowię nie mogę ja.
dlaczego to miały być moje wymarzone wakacje, na które czekałam rok od tamtych beznadziejnych, a znów nie jadę? zaczęłam się kłócić. nie wiem, po prostu coś mi tak kazało. rodzicielka się spytała czemu nie jadę z arkiem, beatą i izą do holandii. bo nie, bo oni mnie nawet nie spytali, bo nie będę się narzucać, bo łaski bez. poza tym już za późno.
10 minut później.
- pakuj się, o 21.00 wyjeżdżacie.
więc się pakuję. piorę rzeczy, bo szafa świeci pustkami. do sklepu po wszystko, czego potrzebowałam. nagle brakuje w domu gniazdek na naładowanie wszystkiego, co potrzebuję naładować. nagle brakuje kasy. a ja żuję gumę, śmieję się z wszystkiego i słucham muzyki. nie wiem czemu nie czuję nerwowej atmosfery, że to już za kilka godzin wyjeżdżam, a dopiero co plecak wyciągłam. nie wie ktoś gdzie jest mój paszport?
do zobaczenia za tydzień, tęsknijcie.