Na wykładach z filozofii:
Kawa to ambrozja wobec usypiających mnie dzisiaj wykładów z filozofii i etyki o ósmej rano, które będą trwać jeszcze trzy godziny z jedną, pięciominutową przerweczką. (!) Jeszcze słońce dobrze nie usadowiło swojego kosmicznego tyłka na nieboskłonie, a ja już zdążyłem wygramolić się z ciepłej pościeli i utrzymać równowagę w trzęsącym się żelastwie, które uważane jest za tramwaj. Dla mnie to jedna z tych białoruskich kolejek rodem z wesołego miasteczka, które aż proszą się o kasację. Jest zimno. Cholernie! Nawet średniawo-fajne samopoczucie w starciu z muzyką w moich bębenkach daje za wygraną. Cholera! Jest szaro, leniwie. Dziś na zajęcia przyszło dwanaście osób, z tego połowa jest tu tylko ciałem, gdyż śpią wbici w ławki. Pan profesor dla odmiany powtarza znowu te same filozoficzne bzdury, które powtarzał już dwa tygodnie temu. Wybornie.. Dzięki niemu od tej chwili nienawidzę słowa "mniemanie", które w ciągu ostatniej godziny padło 64 razy - wiem, bo z nudów liczyłem (dobrze, że nie 69). Po co mi słuchać, a co dopiero wypowidać się na temat boskich pierwiatków, różnego postrzegania przedmiotu, ujawnienia, mocy zła i obrazowania duszy? Nie wiem... Lecz wiem jedno. Również 'od dzisiaj' by zasnąć, zamiast liczenia owiec przeskakujących przez płot będę czytać materiały filozofii. O wielkie straszności!