"Fragment Powieści o Dzikim Zachodzie
spod pióra Tobiasza J."
"Kurz, zamęt i śmierć"
Na przedmieściach zawsze panował spokój. Kilku rolników uprawiało ziemię nieopodal rzeki, w której odbijały się promienie ogromnego słońca palącego piasek skrzący się niczym złoty pył. Mój wierzchowiec pogubił w drodze kilka gwoździ mocujących podkowę, toteż z braku wszystkich haceli jego podkowa stukała podwójnie z każdym uderzeniem potężnej końskiej kończyny o popękaną ziemię. W miasteczku było kilku kowali, problem polegał na tym, że zostałbym niechybnie rozpoznany jako nieprzyjaciel i odesłany do celi co byłoby głupstwem gdyż miałem na celu wyciągnięcie z niej Docka...
Jest godzina 10:32, do miejscowego kowala przychodzi piękna kobieta imieniem Jennifer przyprowadza wierzchowca celem podkucia go. Stary kowal Max prowadzi konia do wnętrza stajni uśmiechając się przy tym do kobiety. W tym samym czasie wchodzę do saloonu z mym przyjacielem by wycisnąć od barmana szczegóły o tym gdzie trzymają więźnia mającego wkrótce zginąć, kosztuje mnie to sakwę złotych monet i 4 kolejki Tequili. Pół godziny później Jennifer zdobywa względy kilku stróżów prawa z którymi udaje się do saloonu, po drodze mijają mnie i mojego przyjaciela, kobiecie wypada z ręki sześć kart; dyskretnie nabijam rewolwer sześcioma kulami. Jesteśmy już przed posterunkiem, mocno ściskam w dłoni rękojeść rewolweru z bizoniego poroża i jak zawsze biorę głęboki wdech powietrza, które jeszcze nie jest zmącone przez kurz i zamęt...
Czasami zdawało mi się, jak gdyby czas stawał w miejscu. Mogłem wtedy patrzeć na przerażone powykrzywiane twarze moich wrogów i ich wolne ślimacze ruchy, gdy sięgają po broń ale kiedy właśnie mieli uwolnić kulę z magazynku; moja właśnie wtedy trafiała ich w łeb, który rozbryzgiwał się niczym kokos którego rozgniata się butem. Czasami widoki były jeszcze bardziej drastyczne, jeśli na przykład któryś oberwał z dwururki mojego kompana to bywało, że jego flaki wyskakiwały z brzucha i zaczynały pełzać po podłodze jak gąsienice albo kiedy ich mózgi pękały jak prażona kukurydza z takim charakterystycznym pop. Nie żebyśmy byli psychiczne chorymi wariatami, miłującymi się w cierpieniu innych. Po prostu takie są realia zabijania, i wcale tego nie lubiłem; wręcz nienawidziłem niszczyć życia, gdyż wiedziałem jakie jest ważne. Czasami po porstu nie było wyboru. Tak, wybaczcie że popsułem ten sielankowy krajobraz pięknego spokojnego miasteczka na dzikim zachodzie w słoneczny poranek, ale to prawda; tak właśnie umiera człowiek. Nie jak na wyidealizowanych westernach, gdy dobry zastrzeli złego to tamten zwyczajnie upada z czerwoną plamką na koszuli jakby po prostu kładł się spać, nie moi drodzy, każdy ma flaki i mózg i to normalne że jak się rozwali obudowę to to całe towarzystwo ze środka wyskakuje.