Rajd rowerowy o roboczej nazwie „1001 podjazdów” już za nami. Liczba wzniesień oczywiście przesadzona, było ich zapewne nieco ponad 900 ;). Zdjęcie mówi wiele o pogodzie (skulona E), krajobrazie (pięknie kwitnące pola) i odległości od domu (to małe kłębowisko budynków na linii horyzontu to nasze miasto). Nie mówi natomiast o wysiłku, jakim musieliśmy okupić tę morderczą trasę (bo wykonane zostało na początku rajdu). Peleton 134 osób żwawo pedałował niemal nieustannie pod górę, walcząc z przeciwnym, porywistym i arktycznym wiatrem. Sił dodawała nam wizja dotarcia do półmetka, gdzie nad malowniczym jeziorkiem przewidziano dłuższy odpoczynek i pożywny posiłek (czapki z głów przed naszym MORiWem). Wydawało się, że teraz będzie już łatwiej. Zregenerowani i wypoczęci ruszyliśmy ochoczo w powrotną drogę wierząc, że pomoże nam wiatr i liczne zjazdy. Niestety, wiatr okazał się strasznym łotrem i znów wdzierał się do naszych oczu, uszu i otwartych ze zmęczenia ust. Zjazdów było przerażająco niewiele, gdyż druga część trasy biegła innym szlakiem, pozbawionym stromych pagórków. E osiągnęła granicę wyczerpania fizycznego. Narzekała na wszystko - na przerzutki, na kolana, na kierownicę, na mięśnie, na innych rowerzystów, na siodełko, na chłód... Pomagałem jej na podjazdach, a potem gnałem do przodu, żeby nie słyszeć.
Po 8 godzinach od wyjazdu dotarliśmy wreszcie do domu, a właściwie do dziadków, czyli 5 km od celu. Celu, który okazał się dziś zbyt odległy dla E.
Czy będzie następny wspólny rajd? Mam wątpliwości :).