Przestronna klatka schodowa dużego budynku, może banku. Marmurowa posadzka, błyszczące poręcze z grubych, metalowych rur, połączone dwiema cieńszymi poprzeczkami. Po lewej wielkie okno, ciągnące się pionowo poprzez wszystkie piętra. Schody nie dotykają ściany od jego strony, pozostawiając półmetrową, otwartą przestrzeń od parteru do dachu. Stoję na stopniach pomiędzy wyższymi piętrami budynku. Opieram się o chłodną, solidną poręcz. Rozmawiam z kimś. Powyżej, kilka metrów dalej, na płaskiej powierzchni korytarza bawi się moje dziecko. L. biega jak zwykle, nie zwracając uwagi na przeszkody. Teraz pędzi w kierunku okna. W ostatniej chwili zauważa poręcz stojącą na straży jej bezpieczeństwa. Próbuje zatrzymać się. Wpada w poślizg na gładkiej posadzce. Przewraca się na plecy. Rozpędzone nogi wpadają pod najniższą poprzeczkę poręczy. Za nimi podąża całe ciało. Gdy zrywam się w jej kierunku, właśnie zaczyna spadać wzdłuż okna. Znika mi z oczu. Zatrzymuję się bezradny...
Otwieram oczy i dyszę jak po długim biegu... Wolę już, by śniły mi się pająki.