Pogoda zachęciła nas do zorganizowania spaceru w okolicy, której nie odwiedzaliśmy już od jesieni, choć znajduje się ona tuż za oknami naszego bloku. Błonia nadwiślańskie to wspaniałe miejsce na rodzinną przechadzkę, o ile deszcze nie rozmoczą gliniastych ścieżek, a śnieg nie zasypie stromego zejścia ze skarpy. Taka okazja trafiła się właśnie wczoraj. Nie wszyscy byli jednak jej świadomi. Panny A. i L. długo opierały się próbom ubrania i wypchnięcia na klatkę schodową. Walczyły krzykiem i płaczem, aby pozostać w domu. W końcu uległy przeważającej sile dorosłych...
Gdy dotarliśmy już na ścieżkę wijącą się wśród łąk, stawów i kanałów wodnych, staliśmy się świadkami pięknego widowiska. W pobliżu, na rozległym polu oraz rozlewisku Wisły różne gatunki ptaków urządziły sobie punkt postojowy. Były tam łabędzie, gęsi i kaczki. Zbliżały się do lądowiska całymi kluczami, zataczały imponujące kręgi, albo wzbijały się jednocześnie w powietrze. Dziewczyny były wniebowzięte (łącznie z tą najstarszą – E.). Odkryły drogę prowadzącą groblą w kierunku miejsca odpoczynku skrzydlatych i ruszyły nią na ekspedycję ornitologiczną. Role odwróciły się. Prosiłem, byśmy już wracali, bo zimno, bo daleko, bo głodno. Na próżno. Przedszkolaki przecierały szlak i zachęcały nas do żwawszego marszu. Było warto. Tyle ptactwa przelatującego tuż nad naszymi głowami jeszcze nie widziałem. Tak musiał wyglądać atak na Pearl Harbour ;)...
W drodze powrotnej znaleźliśmy jemiołę. Teraz dziewczyny już wiedzą, co należy pod nią robić :). Po niespełna trzech godzinach dotarliśmy do domu. Bez skomlenia: „Bolą mnie nogi”, „Weź mnie na barana” itp. Niewiarygodne!
Jaki morał płynie z tej opowieści?
Czasami trzeba zmotywować dziecko do działania, aby mogło ono - już samodzielnie – przekonać się, czy było warto.