to nie chodzi o to, czy kocham, czy nie kocham.
niedorzeczna kwestia, oczywista. jak wyrywanie płatków kwiatom... bo czy rzeczywistość może zależeć od płatków kwiatu?
chodzi o to, że...
we mnie czas nie potrafi zastygnąć. tczy się poprzez krew...
i powraca. i niesie ze sobą wszystko, co najgorsze. żal, złość, krzyk, nienawiść, łzy, upodlenie, kłamstwo, zdradę, lęk. I ponad wszystko - mnie.
Mnie taką, jakiej nie chce znać.
I nie chodzi tylko o to, że kogoś krzywdzę, kogoś nienawidzę. nie jestem aż taką altruistką.
o wiele bardziej przeraża mnie to, że kiedy cała reszta już opadnie, zostaję tylko ja. i o to, że nienawidzę się, że nie mogę na siebie patrzeć, że nie mogę spać mając świadomość samej siebie. o to, że mam ochotę się pogryźć, podrapać, do bólu, do krwi, do łez, na śmierć.
ON powiedział kiedyś, że jestem małą egoistką.
nie miał racji.
bo wcale nie taką małą...
i w tej egoistycznej konkluzji... nie chodzi o to, czy mogę żyć z tym człowiekiem... nie chodzi o niego. wiem, że mogę...
chodzi o to, czy bedę potrafiła przy nim żyć z samą sobą.
a tego wcale nie jestem taka pewna.
kto mógłby nienawidzieć siebie przez całe życie?
nie jestem aż taką masochistką...