Memento mori, czyli wierzę w Boga, bo nie chcę być wydalony.
Wpis może razić uczucia religijne lub wydawać się niemoralny. Nie przejmuję się tym.
Całkiem niedawno byłem obserwatorem wymiany poglądów między osobą deklarującą ateizm i świadkiem Jehowy. To bardzo skrajne duchowe przeciwności: ateista mówiący że nie ma nikogo nad nami oraz osoba, dla której Bóg jest celem życia. Świadkowie Jehowy to ludzie, którzy są gotowi poświęcić całe swoje życie, nawet relacje z rodziną, by tylko zbliżyć się do swojego stwórcy.
Kontrowersyjnie?
Być może, ocenę tego pozostawię Wam, skupię się na innej kwestii.
Zauważyłem, że praktycznie każda religia porusza jedną kwestię:
Co się ze mną stanie po śmierci(?)
W każdej kulturze i wyznaniu coś się dzieje, jedni czekają na życie wieczne i Sąd Boży, inni oczekują 70 dziewic (Ludzkich? Kozich? W tej kulturze różnie bywa. Nie potrzebuję znać odpowiedzi). Jeszcze inni wierzą w reinkarnację - reinkarnacja jest fajna, dopóki nie jest się żuczkiem gnojażem*. Ale to zależy na co sobie zasłużymy za życia - każdy sobie kulkę toczy.
Ile religii, tyle obietnic.
A co, jeśli potrzebujemy w coś wierzyć, bo... się boimy?
Boimy się o swój byt bądź niebyt po śmierci.
Gdybym był ateistą, musiałbym wierzyć że po śmierci stanę się garstką prochu. Pyłkiem.
Ateistą?
Czyli co? Pi*rd*lniesz na ziemię i ch*j?
Musi być coś potem.
- mój WF-ista z gimnazjum do jednego z uczniów.
Jesteśmy warci tyle co pył strzepany z peta, którego potem zrzucimy na ziemię i przydepniemy nogą. Przez całe życie będę się starał być dobrym człowiekiem, będę żył zgodnie z zasadami egzystowania w społeczeństwie, będę się kształcił, dążył do tego by coś w życiu osiągnąć, założę rodzinę, zbuduję dom, doczekam się wnuków, prawnuków. Umrę jako głowa rodu, może osiągnę w życiu coś więcej, będę kimś ważnym i po śmierci stanę się... pyłkiem.
Tylko pyłkiem?
Za to co robiłem przez te wiele lat, za lata ciężkiej pracy, wyrzeczeń, lata przebywania z debilami, oglądania obrad Sejmu, poświęceń, zostanę w nagrodę wrzucony do ziemii, po czym za 100 lat wyrośnie na mojej garstce proszku jabłonka, stanę się jej owocami, a na końcu jakiś koneser jabłek mnie zje i skończę jako wytwór jego jelit? Czy po to właśnie żyję, by zostać wydalonym przez małą dziurkę? Raz już byłem wypchnięty przez mały otwór i to mi wystarczy.
Zobaczcie jacy jesteśmy chciwi, za wszystko byśmy chcieli wynagrodzenie. Wynagrodzenie za pracę, za dobry uczynek, za... życie. Nie okłamujmy się, nie robimy nic bezinteresownie, więc nie mamy też zamiaru bezinteresownie umierać. Chcemy nagrody za swoje życie, nie ważne jakiej, ale chcemy coś za nie dostać. Chcemy po śmierci jeść jabłka, a nie być tym jedzonym jabłkiem. Jestem słabym człowiekiem i potrzebuję wierzyć w kogoś nad nami, nie ważne kim on jest i jak ma na imię. Może być Buddą, Allahem czy Władysławem, po prostu chcę by ktoś nade mną był i powiedział, że nie jestem tylko czymś o potencjale Viziru. Wierzymy, by bronić swojej dumy, godności, nie potrzebujemy Boga, tylko potrzebujemy argumentu mówiącego innym, że po śmierci nie stanę się przyczyną czyjejś niestrawności. Mam swoją godność, nie będę byle jakim pyłkiem, chcę być tym fajniejszym pyłkiem i dlatego za życia sobie wybiorę, co się będzie ze mną działo po śmierci.
Wierzę, bo jestem słaby.
Wierzę bo...
Mam uczucia.
Wiara jest odzwierciedleniem naszych uczuć, a podejście do kwestii wiary wyraża nasz charakter. Wierzę, bo trudno mi zaakceptować to że bliska mi osoba, której mi bardzo brakuje jest już garstką prochu. Tylko prochu. Zaledwie prochu. I nic już z nią dalej nie będzie, przyda się jedynie naturze.
Czy wyrażasz zgodę na pozostanie garstką pyłu?
Co będzie to będzie, możemy to akceptować lub iść inną drogą, to indywidualna decyzja każdego z nas. Pewne jest tylko to, że zbyt często nie musimy nawet umierać, by ktoś miał nas w dupie.
* Chcę być Turkuciem Podjadkiem.