Dochodzę do wniosku, że przewrażliwiona bywam. Stwierdzam tak, bo się nagromadziło, a nie tylko dlatego, że dziś drżałam. I nie był to dreszcz wzruszenia ani przyjemne ciarki na plecach, ktore zwykle wywołujesz. Rozbraja mnie podniesiony głos ( Twój głos rozbraja mnie zawsze, ale pierwszy raz zabolał ). Na mnie się nie krzyczy, krzyk to dla mnie emocjonalne piekło. To głównie dlatego dzisiaj obróciłam się na pięcie i postanowiłam odejść, bo przerasta mnie gdy ważna rozmowa przeradza się w wykrzykiwanie sobie wzajemnych pretensji. Też dlatego zaszkliły mi się oczy ( o dziwo dopiero w pociągu, gdy uciekałam w siebie ) i nie wstydzę się moich reakcji, przecież to nie moja wina... Coś niedobrego dzieje się z moimi synapsami, które sprawiają że znów czuję się jak bezbronna dziewczynka, która nie potrafi zatrzymać gromów złości fruwających nad jej głową. Nie znoszę krzyku, nie toleruję, nie dźwigam. I obiecałam sobie, że nie będę powielać schematów, nie będę wpadać w spiralę przekrzykiwania. Wolę odejść. Zabierając ze sobą resztki godności.
( I wiesz, już zdecydowanie wolę Twój szept. Głęboki. Wprost do ucha. Z czuciem drugiego oddechu, delikatnie drażniący membranę. Wtedy też drżę, ale lubię tak zadrżeć. )