Odciągnięty od geografii postanowiłem napisać notkę.
Nie zawsze mam dużo do powiedzenia, czasem to aż drażni moją kochaną Myszkę. Takim typem już jestem nic z tym nie zrobię. Jednak dawno tutaj nie zaglądałem, więc notka będzie dłuższa.
Wróciłem w niedzielę do tego jebanego internatu, rozjebany jak czosnek. Dlaczego?
Otóż z dnia 29 na 30 kwietnia roku pańskiego 2012 na moim podwórku zorganizowałem ognisko. Miały być cztery osoby przyszło dziewięć. Może i nie dużo jak na Piłe jednak w Tucznie to już spora grupka. Nieważne. Gdy tak wszyscy się zeszli bardzo cieszył mnie fakt, że reklamówki, które nieśli pękały od piwa, dzięki interwencji Andrzeja, którego chciałbym pozdrowić, mimo iż wiem, że nie ma szans, żeby trafił na tę stronę.
Usiedliśmy wkoło i zaczęło się. Pierwszy browar - rozluźnienie klimatu, drugi -rozmowa nabiera sensu, trzeci - śmiech, a przy dziesiątym taniec wokół, jak jacyś pojebani indianie którzy za dużo wypalili ze swojej fajki. Gdy już większość osób musiało iść do domu, okazało się, że zostałem sam z Andrzejem. Był tak najebany że musiał zostać u mnie na noc, ale gdyby tego było mało - piąta nad ranem, a my na skuter mojego brata, któremu to podczas snu zajebałem kluczyki i na monopol, bo browar sie skończył. Zakup przebiegł pomyślnie, więc zadowoleni wróciliśmy do domu. Wypiliśmy jeszcze po dwa i w kimę. Obudził mnie o ósmej telefon od Krajnika, że Andrzej musi dymać do Wałcza - No to ok - mówię, poszedłem go obudzić. Ku mojemu zdziwieniu wstał bez marudzenia, ubrał się i poszedł na busa. Jednak impreza, która się dopiero skończyła, miała mieć nowy początek o godzinie dwudziestej tego samego dnia - Krajnik obchodził osiemnaste urodziny. Jakoś przed piętnastą - z tego co pamiętam - pojechałem z wujkiem po Choko która po wojnie domowej uzyskała zgode na przyjazd. Troche opierdalania w domu i o dziewiętnastej wielkie szykowanie. Kierując się w stronę przystanka (lokalu w którym odbywała się impreza) zaszliśmy do monopola, bo bez flaszki dla solenizanta przecież nie wypada. Kupiliśmy co trzeba i dotarliśmy na miejsce. Ludzi średnio trzydziestu. Pierwszy toast był moim ostatnim. Gdy przęłknąłem to gówno zwane krupnikiem zachciało mi się rzygać, więc chłopaki do sklepu i wrócili z kratą żubra. Niestety mój organizm nie zdążył wytrzeźwieć po ognisku i wypiłem tylko dwa. DJ był chujowy, nie znał się na muzyce ani na sprzęcie, więc bawić się nie dało.
Zwinęliśmy się szybko jakoś koło pierwszej. Po powrocie do domu od razu z Mychą spać. Wstaliśmy przed dwunastą przegapiając tym samym busa do Piły. Następny dopiero o 16.10 więc gdy mama wstała przypomniała sobie, że miałem pokazać jej moje oceny. Niefajnie. Troche krzyku, gadki motywującej, znowu krzyku i ogólnie załamka. Zawiozła nas na przystanek ciągnąc dalej, że się na mnie zawiodła - ona wie jak wpłynąć na moją psychę. Ze zjebanym humorem oraz wielkim postanowieniem poprawy wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy w stronę Wałcza. Gdy już tam dotarliśmy, okazało się, że przesiadka dopiero za godzinę. Choko w płacz, ja w śmiech. Wypaliliśmy chyba z cztery fajki i zdążyliśmy zdemotywować resztę oczekujących swoim zachowaniem (wyglądało jakbyśmy zwariowali). Na szczęście przyjechał duży bus i nie musieliśmy cisnąć się z torbami. Po dotarciu do Piły, Choko pojechała do domu miejskim, a ja musiałem lecieć z buta do interq. Teraz czeka mnie parę sprawdzianów, w chuj nauki i w środę do domu. Jednak jedyną rzęczą jaka cieszy mnie na chwilę obecną jest fakt, iż jutro minie rok, który udało się Patrycji wytrzymać ze mną. Kocham Cię najmocniej na świecie mimo, że czasem może nie do końca to okazuje.
A teraz idę dalej się uczyć.
Pozdro
Nowy