photoblog.pl
Załóż konto
Dodano: 16 SIERPNIA 2015

Wesoła rodzinka i pasemka

Chciałbym podzielić się z wami pasemkiem nieszczęść, jakie spotkało mnie i moją rodzinę w ostatnich tygodniach (i to na pewno nie koniec). Wiem, jako student Matematyki, że istnieje prawdopodobieństwo, że nie ma tu wpływu większej siły, że to po prostu się stało, chociaż szanse były bardzo, bardzo małe. Wiem, jako interesujący się psychologią optymista, że po prostu te wydarzenia zapadły nam w pamięci, a nie zwracaliśmy uwagi na masę innych szczęśliwych zakończeń, które przetoczyły się obok nas w ostatnim czasie i to wcale nie pech, a wszystko jest w naszych głowach. No ale serio, takie coś? Zobaczcie sami.

Zaczęło się to mniej-więcej z początkiem sierpnia. Pewnego dnia zepsuł się nam pierkarnik. Stał i po prostu się wyłączył - zegar i całe urządzenie. Kilka dni później zepsuł się toster, a kolejne kilka dni później czajnik elektryczny. Pomyślałem, że coś jest nieteges nietangens z prądem w kuchni, może dostawca energii coś przedobrzył. Zawołaliśmy elektryka i powiedział, że wszystko jest ok i przywrócił piekarnik do stanu działania. Toster i czajnik zostały wyrzucone i kupiliśmy nowe.

Pojechaliśmy z dziadkami na wyczieczkę na dwa samochody. W jej trakcie zepsuł się samochód dziadka. Była to niedziela - zatem o mechaniku mogliśmy sobie pomarzyć. Straciliśmy trochę czasu na myślenie co dalej. Około tydzień później prawie połamałem na kawałki robota kuchennego, a po kilku dniach własnoręcznie zepsułem zamrażarkę. Następnego dnia okazało się, że równocześnie zepsułem lodówkę i trzeba kupić nową. Super, kasy nigdy za wiele ;p

Chcieliśmy pojechać do Rzymu. Szukaliśmy jakiejś fajnej wycieczki i znaleźliśmy coś tam. Drogo, ale jest. Mama zrobiła przelew i już byliśmy w trakcie pakowania, kiedy następnego dnia pani z biura podróży poinformowała nas, że cena wzrosła (i to mocno). Zrezygnowaliśmy i postanowiliśmy poszukać samolotu na własną rękę, i to samo z noclegiem. Gdy weszliśmy na strony tanich linii lotniczych, dowiedzieliśmy się, że obecne ceny nie mają nic wspólnego z "tanimi". Zamówiliśmy to, co było najtańsze, czyli lot z Katowic i z powrotem, mama zrobiła przelew i... nie wszedł. Błąd. Chcemy kupić je jeszcze raz, a tu niestety, ale cena biletu wzrosła o 100zł (niby nic, ale 100 x 3 osoby x 2 strony przelotu = 600 zł). Zadzwoniliśmy do infolinii Wizzaira i wyjaśniliśmy to, ale rozmowa kosztowała 5zł za minutę (wtf). No to fajnie, mamy już wszystko załatwione, lecimy!

W drodze do Katowic okazało się, że autostrada jest w remoncie i jest jakiś zalecany objazd do Katowic dla samochodów osobowych. Super, nasze zdążenie stanęło na włosku. Finalnie jednak udało się wsiąść do samolotu, chociaż celnik strasznie się czepiał. Po przylocie okazało się, że w Rzymie trwa właśnie ulewa stulecia (tak na serio to po prostu duża ulewa), a my ubrani raczej letnio (my, czyli wszyscy pasażerowie samolotu). Dodatkowo, ulewie towarzyszyła burza, więc nie mogliśmy wylądować i nasze zdążenie na zarezerwowany autobus do miasta stanęło na włosku. Finalnie jednak udało się wsiąść do autobusu, a w nim zaczął się prawdziwy cyrk.

Wsiedliśmy i czekamy aż wsiądzie reszta ludzi. Jednak pewna hiszpańska para miała jakiś problem z biletem, czy coś, i nie mogli zostać wpuszczeni do autobusu. Awanturowali się, tak samo obsługa autobusu. W końcu kierowca stwierdził, że nie ma czasu się z nimi pieprzyć, zamknął drzwi i zaczął wyjeżdżać z dworca, krzycząc, że czas (to było już chyba z 20 albo 30 minut po planowym wyjeździe). Ludzie z kolejki powiedzieli "oooo, no co on :/", a Hiszpanka zaczęła robić zdjęcia telefonem, by potem pewnie złożyć skargę firmie przewozowej. Kierowca stwierdził, że nie jest taki cwany i wrócił na stanowisko, po czym krzyknął coś na kobietę, ona mu odkrzyknęła, a kierowca wpuścił pozostałych ludzi z ważnym biletem do autobusu. Hiszpanie zostali na samym końcu. Autobusiarz postanowił ich zostawić, ale oni zastawili drzwi wejściowe. Pan nakazał im wysiąść, a oni mówią, że jadą z nim. Po chwili stwierdzili, że dzwonią na policję. Kierowca stwierdził: okej, po czym sam zadzwonił na policję <XD> No i sobie poczekaliśmy, przyjechała policja, dość długo wszyscy gadali, odbywały się jakieś telefony i nareszcie ruszyliśmy: co ciekawe, z Hiszpanami w środku.

Przez całą drogę kierowca zajmował się swoim telefonem. Wiedząc, że włoscy kierowcy są słynni z częstego powodowania wypadków, pomyślałem, że to się źle skończy. Ale w końcu komórka została odłożona na bok, prowadzący zajął się drogą i dowiózł nas pod przystanek końcowy. Ach, zapomniałbym: 50 metrów przed nim spowodował kolizję <XD> Pieprznął w samochód przed nami. I jeszcze miał pretensję do kierowcy z przodu, chociaż on po prostu stał w miejscu.

Poszliśmy na stację metra, zjechaliśmy z walizami do automatów z biletami i okazało się, że podrożały (wg przewodnika 16 euro, w rzeczywistości 24 euro za osobę na tydzień). Okej, kupujemy... Ale żaden z trzech automatów nie zechciał przyjąć jednego z banknotów. Wróciliśmy się na górę, kupiliśmy bilety w kiosku i wsiedliśmy w pociąg. Wysiedliśmy na naszej stacji i poszliśmy w stronę hotelu. Okazało się, że niestety, ale poszliśmy w złą stronę i czeka nas ta sama droga razy dwa, i to pod górkę ;) Wreszcie doszliśmy... Wieczorem wybraliśmy się na spacer. Doszliśmy daleko i stwierdziliśmy, że wracamy autobusem, szczególnie, że w końcu przed nami ukazał się jakiś przystanek. Niestety, tylko autobus nocny. No to szukaliśmy dalej przystanku, udało się. 20 minut czekania na autobus, który na dodatek jechał w nieznane. Wysiedliśmy po kilku przystankach, żeby nie wyjechać w pole. Po wysiadce okazało się, że ten autobus jechał prawie pod nasz hotel.

Następnego dnia poszliśmy na starożytność. Z Arkad-Kapitolu chcieliśmy pójść do Forum Romanum, ale znowu poszliśmy bardzo źle i znowu musieliśmy wracać się bardzo pod górkę. Pod koniec dnia pojechaliśmy metrem do hotelu, ale stwierdziliśmy, że wysiądziemy stację dalej i zrobimy sobie spacerek po okolicy. Po wyjściu z przystanku na powierzchnię okazało się, że trwa ulewa stulecia vol. 2. Nie wiedzieliśmy w którą stronę iść i średnio wygodnie było błądzić. Jakoś jednak udało się podjechać autobusem, na który trochę się czekało. Postanowiliśmy, że pobiegnę po parasole i przyniosę reszcie i pójdziemy do restauracji, którą polecał nam właściciel hotelu. Pobiegłem, przyniosłem, idziemy... No niestety, do restauracji nie da się dojść, ponieważ zalało cały chodnik. No dobra, poszliśmy na odgrzewaną pizzę na wagę...

Kolejnego dnia wstaliśmy wcześniej, by zdążyć na spotkanie z papieżem Franciszkiem o 10:30 na głównym placu Watykanu. Dojechaliśmy przed czasem, czekamy, czekamy, czekamy... Gościu nie przychodzi. I nie przyszedł. Okazało się, że normalnie te audiencje są na tym placu (św. Piotra), ale latem są gdzie indziej. Super. Ustawiliśmy się w kolejkę do wejścia do bazyliki św. Piotra. W trakcie siostra i mama stwierdziły, że kupią sobie lody z samochodu z lodami. Okazały się być czujowe jak czuj. W trakcie oczekiwania wepchnęła się za nas para ludzi w wieku ok. 55 lat. Opitoliłem ich, że tak nie można, bo ludzie stoją w tej kolejce 2h, a ci tu co. Zgrywali głupków, że myśleli, że to koniec kolejki, ale nic moje opitalanie nie dało. Potem okazało się, że to byli Polacy <XD>

Poszliśmy na tramwaj i gdy już byliśmy przy nim, ten odjechał (to była pętla). Poczekaliśmy sobie 20 minut na odjazd kolejnego, w którym panował "skwarek"/ "parówa". Pojechaliśmy gdzieś daleko, wysiedliśmy w jakimś bardziej cywilizowanym miejscu, by poszukać miejsca, w którym można by zjeść dobre lody i wypić dobrą kawkę. Przeszliśmy osiedle wzdłuż i wszerz, by okazało się, że jedynie McDonald nas zadowoli <XD> Super włoskie lody kutwo. Był to najbardziej syfiasty Mak na świecie. W McCafe czekaliśmy 10 minut na to, by pojawił się sprzedawca, po czym zawołaliśmy go z normalnej kasy. Wziąłem sobie też kurczakburgera, który okazał się być bułką z kotletem i jakąś minimalną warstwą sosu, żadnych warzyw. WTF? Kibel był ultra zaniedbany, a kawa mamy i siostry ponoć niedobra (czyli jak każda kawa).

Poszliśmy na przystanek autobusowy, znaleźliśmy satysfakcjonującą nas linię i czekamy. Czekamy, czekamy... Nagle zaczęła działać tablica elektroniczna, która powiedziała nam, że do naszego autobusu jeszcze 20 minut. No to ja dziękuję. Pojechaliśmy jakimś innym, podjechaliśmy na pewien plac z kościołem, do którego chcieliśmy wejść, ale drzwi nie miały klamek :D Obeszliśmy dookoła w poszukiwaniu innego wejścia, ale niestety BRAK. Stwierdziliśmy, że dooobra, jedziemy na inny fajny placyk. Obeszliśmy wszystkie przystanki, ale żadna linia nas nie zadowoliła, no to dobra, jedziemy nudnym metrem. Wchodzimy na stację, po czym okazuje się, że mój bilet nie działa <XD> Pewnie się zalał. Sekundę później dowiaduję się, że siostra zostawiła bilet w pokoju i jesteśmy zdani na jeżdżenie na gapę autobusami, które nas nigdzie nie dowiozą <XD> Przeszliśmy cały maraton w poszukiwaniu czegoś sensownego, w końcu się poddaliśmy i totalnie wycieńczeni spytaliśmy pana o drogę. Dojechaliśmy na fajny placyk, przeszliśmy się, zobaczyliśmy zamknięte muzeum da Vinciego, które nas zainteresowało.

Fotoblog mówi, że ta notka jest za długa, więc ciąg dalszy w następnej notce. Czytajcie dalej: http://www.photoblog.pl/musialm/173323685 .