Dwa tygodnie temu dumnie powróciłam z kraju ościennego, było cudownie, w skrócie można ująć tę wyprawę tak: Lublin, Kraków, Cieszyn, wymarłe miasto, nocleg nad skarpą tuż obok ośrodka tresury psów, na trzeźwo, pewnie dlatego, że masz cycka w rosole, korzeń w plecach, zimno, Frydek-Mistek, głód nikotynowy, browary, Kauflandowe zakupy życia połączone z degustacją win tanich od starego hipisa, drugi rynek, Tesco, Nowy Jicin, trzystuhektarowe pole lucerny i mlecza, kniaź Rohan na umór, dzika zwierzyna, rankiem zwiedzanie pięknego Jicina, kąpiel na stacji benzynowej, nagabywanie dzieciaków pod zamkiem, fobia autostradowa, mandat, Ołomuniec (ach...), żółw, zamknięta katedra, cudowne miasto, melina bez knedliczków, dwugodzinny marsz w poszukiwaniu krzaków, pole kukurydzy za kurzą śmierdzącą fermą, ostatni czeski nocleg, kniaź Rohan - podejscie drugie, rano bagno i zimno, leje, wrcamy pociągiem, Bohumin, śnieg, Cieszyn, grzniec, Kraków późnym wieczorem, nocleg, Lublin. Lepszego majowego weekendu nie miałam w życiu!
Powrót do normalnego życia nie wychodzi mi zbyt dobrze. Do oddania licencjatu zostało mi półtora tygodnia, nie mogę ogarnąć juwenaliowej rzeczywistości, głupieję.
Na dodatek trzeba wypierdalać z Heliosa. Kurwa, po trzech latach ;/ myślałam, że tu się zestarzeję i tu umrę - niespodzianka.
Smętnie.
Pora się wziąć za siebie.
Kiedyś.