na pewno znasz te poranki,
gdy wszystko, co widzisz, obietnicą cudu jest.
poranki, gdy czujesz, że
na obraz Boga stworzono Cię.
dzisiaj, odkąd tylko moje nieumalowane rzęsy przestały spoczywać na policzkach, odczuwam nadzwyczajną błogość. jego mość Pan Poranek wprowadził mnie w ten nastrój, dając mi w prezencie widok mnóstwa spadających gwiazdek białego puchu. od dawna, z niecierpliwością wyczekiwany widok. wprawdzie od paru dni jest już biało za oknem, jednak dopiero teraz odczułam tę magię. stwierdziwszy, że jest 'dopiero' po 10,00, powędrowałam do kuchni, po czym zagrzebałam się w chmurkowej kołdrze, z moją ulubioną ziarnistą jogobellą i głową ułożoną na stercie pierzastych poduszek. byłam właśnie w trakcie dochodzenia do wniosku, że takie poranki mogłabym mieć codziennie, gdy tata, tryskając swoim przedpotopowym humorem [co swoją drogą w nim cholernie kocham], wtargnął do mego osobiście osobistego pokoju i sympatycznie zagaił. zerknąwszy na zegarek o 11,11, podniosłam się z łóżka; siłą rzeczy ucięłam przedwcześnie ten bajeczny czas, gdyż w moim kościele rozkład mszy jest niezbyt łaskawy i na 12,00 przypada ta 'moja'. ustawiłam rzęsy na baczność, umalowałam zaróżowione nieznośnie policzki. wciągnęłam na siebie ulubione dżinsy, dopinając pasek na piątą dziurkę, wybrałam turkusową bluzę, po czym, prowadząc w międzyczasie zabawną pogawędkę z tatą, umyłam zęby. pomiędzy reklamą princessy a reklamą cudownego proszku piorącego tak och i ach, ucieszyłam się, że za chwilę zetknę się z mrozem i wiatrem sympatycznie drażniącym się ze mną, układającym moje włosy wg własnego upodobania. a śnieżynki odczuję osobiście i namacalnie na własnej głowie oraz każdej innej ubranej co prawda części ciała. szastając uśmiechem na prawo i lewo, przeskakiwałam schodki co dwa. dalsza część dnia raczy mnie swoją codziennością i zapachem pomarańczy. i kto teraz spróbuje mnie przekonać, że życie składa się z podobnych do siebie dni, że nie mają one w sobie nic urzekającego ani wartego przystanięcia w biegu i upajania się chwilą? proszę bardzo. chce mi się żyć i nie wzbudza we mnie niechęci ani zatrważający wczorajszy fakt znaków zapytania pod kartą: 'przyszłość', ani perspektywa dwóch jutrzejszych matematyk. podśpiewuję: 'po co mam czas tracić na mówienie do ściany, ściana i tak zawsze swoje wie' indios bravos. o fuck, chyba jestem szczęśliwa. :)