Witaj, dziecino.
Przebywając w pustym domu stoję bezmyślnie w kuchni i zastanawiam się gdzie leży źródło mojej obecnej egzystencji. Ta platynowa myśl przerwała mi proces sprzątania, wprowadziła w rzekomo agonalny pustostan. Czym jest owe źródło, skąd czerpie swoje siły i dokąd mnie zaprowadzi. Ile istnień już zniszczyłam, ilu dałam do myślenia, a iloma po prostu zabawiłam się dla własnego kaprysu?
Te myśli nie chcą opuścić mojej głowy. Wchodząc uważnie po schodach, by nie uronić łzy świeżo zaparzonej kawy, nucę pod nosem "Where is my mind" zespołu Pixies. Docieram do pokoju, który zatrzymał się w czasie, pewnym etapie remontu, niczym ja w obecnym stanie swojego życia. Tyleż było planów i nowej energii, gdy nagle wszystko stanęło w miejscu, martwym punkcie pragnącym ruszyć krok do przodu. A może to czasoprzestrzenna dziura, dogasające kontinuum, efemeryczny przystanek pośród tej całej galopady ludzkich wzruszeń.
Nie wiem.
Z gorącą kawą w rękach wychodzę na balkon by spokojnie zapalić papierosa. Jest zimno, czuć nadchodzącą Panią Mroku. Miałam to rzucić. Przede mną łagodny miesiąc uniesień i taryf ulgowych. Bez alkoholu i walcząc z moją gandosłabością. Co też się porobiło w tym bożym światku. Żyły tętniące karbamazepiną, czyli raz na dobę pomoc strażnika dopaminy.
Wszystko jest dla ludzi. Czy miłości można się bać?
Where is my mind?