Po ostatniej notce, czyli zwymiotowaniu większości złych emocji i neurotycznych myśli nadszedł czas na bardziej pozytywny i uporządkowany obraz. Czyli moje postanowienia, które ogłaszam wszem i wobec, bo może znajdzie się ktoś, kto pomoże mi w realizacji tych punktów, albo przynajmniej da kopa w dupę. Auu.
1. Pole dance, czyli moje niespełnione marzenie od czasów 1 liceum, kiedy starałam się przekonać wuefistkę, że taniec na rurze wcale nie jest znakiem rozpoznawalnym nocnych klubów, tylko mega trudnym stylem tańca i gimnastyki. No i przy okazji wykorzystam potencjał ukryty w niemałych pośladkach.
2. Obiecałam sobie, że na 20 urodziny (ja pieprze, czuję się stara), zrobię sobie porządne akty. Z klasą. Szukam fotografa.
3. Może w końcu w tym roku zbiorę hajs i zacznę robić rękaw. Chyba tatuaż jest rzeczą, o której myślę najdłużej, bo już od gimnazjum. I wciąż mam ten sam pomysł, czyli czysta geometria, może trochę dot worka i akwareli. No i oldschoolu, ale to już nie na rękawie, tylko na udzie. Planowanie tatuażu jest cholernie trudne, szczególnie gdy chce się mieć wszystko spójne i coś znaczące, niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju, nic kopiowanego ani tym bardziej oklepanego jak ten pieprzony znak nieskończoności (bez obrazy, ale to takie basic)
4. Pojechać gdzieś stopem. Nieważne, czy na drugi koniec miasta, czy Polski, po prostu chcę się gdzieś przejechać z jakimś obcym człowiekiem i dotrzeć w piękne miejsca.
5. Bardzo powiązany z poprzednim plan, czyli spędzenie wakacji, jakich jeszcze nie miałam. I o ile nigdy nie byłam typem człowieka, któremu podróżowanie sprawia dziką radość, o tyle starzejąc się doceniam wolność wychodzącą ze zwiedzania i oglądania wszystkiego, czego wcześniej nie doświadczyłam. Chociaż w Czarnogórze byłam i zostawiłam tam kawałek serca i bardzo chętnie wrociłabym do tego niedocenianego państwa. Wcale nie dlatego, że zarówno wino jak i papierosy kosztują 1.20. Moim celem jest też Hiszpania, w której nigdy nie byłam, Włochy, Szwecja i najpiękniejsze miasto świata czyli Amsterdam. A wykraczając poza granice starego kontynentu, nadal pragnę odwiedzić Peru i puszczę amazońską. I oczywiście niezastąpiony Nowy Jork. Mogłabym być bezdomnym w central parku w dzień, a w nocy Upper East Side Queen. I oczywiście odwiedzić Aberstwyth, czyli metropolię na zachodnim wybrzeżu Walii, gdzie Sabina postanowiła układać sobie życie jako mikrobiolog.
6. Kupić szminkę i pędzel z MAC. Trywialne, ale cholernie kuszące. Jak ładni ludzie.
7. Iść na wielki bal sylwestrowy, albo nawet nie sylwestrowy. Po prostu na wydarzenie jak z Kopciuszka, z piękną długą suknią, upiętymi włosami i diamentami. Albo coś w stylu Gatsbiego, lata 20, pozorna prohibicja, szampan, diamenty, złoto i przepych.
Tyle z moich planów, tym czasem wypiłam pół litra kakao w moim specjalnym kubku na złe dni, zjadłam połowę rzeczy, które kupiłam na sylwestra, w tym chrupki, żelki i orzeszki, dokończyłam świąteczną czekoladę z orzechami i zagryzłam wszystko polopiryną, pięcioma rutinoskorbinami, dwoma tabletkami wspomagającymi odporność (hiperwitaminoza, co to jest), i na koniec zapsikałam tantum verde i zagryzłam holinexem. W przeciągu godziny. Jestem pojebana. I mam ciążę jedzeniową :c
I bardzo się cieszę, że spędzam kameralnego sylwestra z Kajeczką, z dużą ilością jedzenia (spokojnie, jutro uzupełnię zapasy), dobrego alkoholu (będzie się lać sex on the beach i cosmo) i super dekoracji (pojadę po balony, ale jutro). Miłego sylwestra kochani, bądźcie zgonami, ale z klasą. Po 24.
xoxo