Tak więc cóż... z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to były jedne z najlepszych dotychczasowych Świąt. Pomijając tą ogromną różnicę, której nic nie zatuszuje. Ale w tej sytuacji to było chyba najlepsze wyjście.
Jak widać miałyśmy przez te kilka dni prawdziwy serwis ...urodowy? Przed tymi na zdjęciu miałyśmy kurację czekoladową. Powiem tylko, że do zmycia to te maseczni nie wytrzymały. Szczególnie, że nie tylko zapach ale i smak miały czekoladowy. Co prawda napisali 'nie jeść' ale cóż: zasady są po to by je łamać :]
A, no i jeszcze piosenka przewodnia całego wyjazdu to Mmmbop. Czego można się było domyślić. Na te kilka dni stałam się totalnym dzieckiem i zastanawiam się czy nim nie pozostać. Ale chyba w moim świecie nie jest to możliwe. Cóż, będę musiała częściej tam przyjeżdżać (albo raczej przylatywać. Już mam zabukowany lot na drugi tydzien ferii :)) bo dzieciak siedzący w mojej głowie zaczyna się niecierpliwić.
Ha, efektem naszych kontrolowanych głupawek jest swego rodziaju ehm... dzieło! Które nawet puściłyśmy w świat. Ale którego nie zamierzam narazie nikomu wysyłać. Jeszcze nie czas na kompletną kompromitację. Jeszcze nie :]
A Sylwester był iście międzynarodowy. Na dużym ekranie rozmawialiśmy przez skypa nawet ze znajomymi na Florydzie. I, ha, zapomnieliśmy o różnicy czasu. My już w 2010, a tam chodzą w wałkach na głowie ;) Możnaby powiedzieć, że konwersacja iście czaso-przestrzenna!
Tyle. Co prawda, mogłabym napisać 729 razy więcej, ale biszkoptowa Kluska siedzi koło mnie i patrzy się swoimi wielkimi brązowymi oczami. Więc muszę się wziąć, odpalić przeciw-zimową osłonę i zmierzyć się z mrozem, na chociaż 20 min.
Na zakończenie... zgadnijcie kto :D
Tym razem acapella i w trochę innym repertuarze niż zwykle.