Mój ukochany hibiskus. Dawno nie puszczał pąków. 2-3 lata. Zawsze zwiastowały coś dobrego. Mój hibiskus zawsze był trochę odzwierciedleniem tego, co dzieje się we mnie. Kiedy usychałam, on usychał ze mną. Kiedy odżywałam, puszczał pąki. Stracił sporo liści ostatnio, czas przesadzić go w końcu w nową ziemię, ale puścił pączek mimo wszystko. :)) Nie mogłam złapać focusa na niego jakoś, wyostrzało mi tylko dalszy plan. Wiosna.
Miałam bardzo ciężki, mroczny okres, jak zapewne skrupulatni, stali czytelnicy zauważyli. Zamuliłam z młodym w domu, rzadko wychodzimy, bo nie uśmiecha mi się narażać na ból gardła czy stany podgorączkowe przez niewyjściowe temperatury, mróz z deszczem czy śniegiem. Rzadko się z kimś widuję, bo wszyscy zabiegani, a jeszcze Dante sporo siedział w domu i nie chodził do przedszkola. To mnie zgniotło jeszcze bardziej.
Jesteśmy po kolejnej diagnozie czemu tak a nie inaczej, trafiliśmy w końcu w miejsca, gdzie zajmuje się młodym szereg specjalistów.
Polecono mi świetną książkę o tym jak mówić do dziecka, żeby chętniej współpracowało a mniej się buntowało. Szukam też szkoleń dla rodziców w poradniach psycho, ale takie dla zwyczajnych dzieci z racji postawionej diagnozy nie wystarczą. Sporo tych rzeczy zwyczajnie na niego nigdy nie zadziała. Często też już zaczęło zwyczajnie brakować mi cierpliwości.
Sporo ostatnio medytuję pracując z muzyką na różnych częstotliwościach. Zaczęłam uciekać w te euforyczne stany wyłączenia z rzeczywistości, w których manifestuję szczęście, dobre samopoczucie, miłość i spokój jak w dragi. Jeszcze napływają czasem jakieś pojedyncze fale smutku i beznadziei, ale jest coraz lepiej, czego zmaterializowaniem jest zresztą pączek hibiskusa. ^^ Zaczęłam też jeździć na rowerze, więc mogę się trochę rozładować. Dzięki temu nabrałam trochę cierpliwości do dziecka. Nad tym teraz się skupiam, dostałam sygnały z zewnątrz, że nie jest z małym najlepiej. Poniekąd to wina mojego stanu psychicznego, więc każdej brzytwy się chwytam.
Zaczynam też powoli wyciągać rękę do tych borykających się z podobnymi problemami natury psycho-społecznej co ja. Dla których zdrowa, egoistyczna, niedoedukowana część społeczeństwa z obniżonym poziomem empatii jest problemem, źródłem i reperkusją, których ta zdrowa część traktuje jak trędowatych, kiedy to właśnie ludzi takim osobom potrzeba. Ludzi, którzy ich odtrącają zamiast przytulić i dać wsparcie. I koło się zamyka. A problem pogłębia. Nigdy nie potrafiłam krzywdzić nie czując się bezpośrednio przez kogoś skrzywdzona, raz miałam okres, gdzie byłam zatruta i wydawało mi się, że cały świat jest zły, bo nie potrafiłam dostrzec w nim dobra. A teraz znowu nie potrafię zgeneralizować zła, chociaż wciągało mnie w Piekło przez ostatnie tygodnie. Znalazłam w sobie na tyle siły, żeby wyrwać się z jego zasysających objęć i zacząć się wzbijać. Wiem, że potrzeba czas, dużo czasu, by się znowu uleczyć. I że jeśli raz wpadłeś w bagno to ścieżka do niego jest już wydeptana. Im dłużej udaje ci się trzymać od niego z daleka, tym bardziej zarasta, tylko czasem jest bardzo trudne albo wręcz niemożliwe trzymać się od tej ścieżki na bezpieczną odległość i nie zależy to od ciebie w tym momencie, ale osób, wydarzeń i innych rzeczy, na które nie masz czasem wpływu. Niosąc innym pomoc i wsparcie, buduję miłość do siebie i swoje własne poczucie wartości.