Chyba w końcu odkryłam, dlaczego tak rzadko prowadzę tego fotobloga.
To nie jest kwestia wieku, zmiany otoczenia itp. Uświadomiłam sobie, że wpływ na to ma moja niekończąca się (mniej-więcej od 18-tki) pseudo-depresja, która napada mnie głównie wieczorami. Chciałabym bardzo to zwalczyć, ale chyba nie umiem.
Nie mam nawet jeszcze 20 lat. Zaczynam studia. Mam baby face, pytają się mnie o dowód przy każdej możliwej okazji. Moi znajomi jeszcze nie biorą tłumnie ślubów i nie rodzą dzieci. Wciąż nie robię mnóstwa rzeczy, bo boję się, że "będzie głupio". Wciąż udaję przez domofon przed inkasentem, że mam 13 lat, a rodziców nie ma w domu. Nadal nie zarabiam porządnych pieniędzy. Nadal mam zniżkę na komunikację. Nadal robią mi się pryszcze na czole.
Co więc się zmieniło?
Czas. To niewiarygodne i po raz pierwszy, właśnie tutaj, przyznaję się przed sobą i przed innymi, jak potwornie szybko biegnie czas. To nie jest już kwestia prowadzenia pamiętniczków, robienia sobie zdjątek z rąsi i innych sposobów utrwalania chwili. To nie jest też przejściowe, niestety, teraz to zrozumiałam. Już tak zostanie. Do 18-tki pamiętam każdy rok dokładnie, każde wakacje, mnóstwo sytuacji. Pamiętam całe gimnazjum, wszystkie obchodzone przeze mnie urodziny, każdą miłość, każdego chłopaka, każdy serial, każdy film w kinie, każdy trening na basenie, każde zakupy w Arkadii, każde święta, każdą internetową znajomość, każde spotkanie gronowe, każdy koncert, każdą imprezę, każdą wycieczkę klasową. Czas płynął wolno, mam wrażenie, że gimnazjum ciągnęło się przez kilkanaście lat. Potem liceum, dzień w dzień Maczek... 16-te, 17-te urodziny... Tyle czekałam na pełnoletność, każdy rok dłużył się w nieskończoność... I nagle ta przeklęta 18-tka. I wydaje mi się, że to było wczoraj, że wczoraj tak się cieszyłam z niej, siedziałam na powiślu i czekałam, aż straż miejska mnie spisze za papierosy. Pamiętam jak rezerwowałam salę w wieżycy. I wszystkie koncerty, ci wszyscy ludzie, problemy z matmą, pożar, wymiana z niemcami, ostatnie Okoniny, dieta, początki fotografii, plany z dziennikarstwem, kurs angielskiego, to wszystko są takie silne wspomnienia. Tyle "przyjaźni", tyle kłótni, tyle nerwów, to było przed chwilą!
Nie, to było 2 lata temu. A ja już nie rozróżniam, jaki jest rok. Wtedy wszystko mijało wolno, od weekendu do weekendu, ale powoli. Był czas na wszystko, zawsze. Teraz nagle uświadamiam sobie, że osoby, które "przed chwilą" (!) przytulałam, z którymi widywałam się non stop, którym ufałam bezgranicznie... że głupio mi teraz napisać do nich na fejsie. Że nie mogę iść na koncert, bo nie mam z kim, bo nie wiem, kto tam będzie, nie wiem nawet, jak się ubrać. Że ostatnio logowałam się na laście pół roku temu. Że grona nie ma. Że nie pochwalę się Paszkowskiej filologią polską, bo pewnie już mnie nie pamięta. Że Rafi nie czyta mi już bajek od dawna. Że nie mam już 2-tygodniowych ferii zimowych. Że umiem robić zdjęcia i nie jestem już taka mała i nieporadna. Że dom jest na mnie zapisany. Że jestem starsza od mojego roku na UW. Że zaraz 95 będzie pisał maturę i idąc do liceum nie znałabym już nikogo...
Przeleciały mi przez palce te 2 lata. Dziś żegnałam się z moim łóżkiem, to takie śmieszne, moim pierwszym, "dorosłym" łóżkiem, które rodzice zamówili dla mnie na 7 urodziny. Żegnałam się z nim, wyciągając spod niego mnóstwo wspomnień. Kartek urodzinowych, listów... zeszytów-pamiętniczków z 2008 r., kiedy to zastanawiałam się, czy nie napisać listu do samej siebie i nie odpisać na niego, jak będę mieć 18 lat... potem w 2011 pomyślałam, że napiszę takowy do siebie 20-letniej. 20 lat będę mieć za 10 dni - nie zdążyłam napisać żadnego listu do siebie. Pamiętam pytania, o których myślałam wtedy, które miałam napisać do siebie i w 20 urodziny otworzyć kopertę z listem i, śmiejąc się, odpowiedzieć na naiwne pytania 16-latki. Miałam w tych wszystkich pamiętniczkach notować swoje przemyślenia dotyczące kontaktów z rodzicami, co by mi potem było łatwiej z własnymi dziećmi... ale jakimś cudem to wszystko przemknęło mi przez palce, wciąż pamiętam, że miałam to zrobić, ale czas minął... jest za późno. Nie zrobię tego ani teraz, ani już nigdy.
Pisałam w 2008, jak marzy mi się kolacja przy świecach, jak marzy mi się wieczór w drewnianym domku przy kominku w środku lasu... pisałam, że za 5 lat będę się z tego śmiać, bo będę już dorosła i takie rzeczy nie będą na mnie robiły żadnego wrażenia. Boże, czytałam to i pamiętałam, jak to pisałam, pamiętałam każdy ruch długopisem... marzenia się nie spełniły, a lata minęły... 5 lat. I nadal chciałabym, by się spełniły. Tyle walentynek z 2008-2010, ahh, kiedy ja ostatnio dostałam kartkę walentynkową. Pamiętam, jak w 2009 dostałam ich tyle i były takie piękne, że poustawiałam je sobie na półkach. Teraz została tylko jedna, nadal stoi, bardzo piękna. Od chłopaka, z którym nie rozmawiam od kilku lat. A przecież wiem, kim był, doskonale go pamiętam, tak jak i moment, w którym otworzyłam kopertę z kartką od niego i byłam taka zachwycona. Teraz nawet się do niego nie odezwę, bo nie dość, że to głupie, to też bezsensowne, on ma nowych znajomych i dawno o mnie zapomniał.
Histerycznie szukam w moim życiu rzeczy stałych. Mój pokój. Mój pies. Mój fotoblog. Wieczorne spacery z Mart. W tym odnajduję jakiś spokój, jakieś przekonanie, że to jest to samo życie, że nic się nie zmieniło. Ale nie wiem, czy to dobry sposób, bo gdy coś zaburza którąś z tych rzeczy, wpadam w panikę. Mój pokój obklejony jest starymi zdjęciami z 2009 czy 2010 roku... mój pies coraz bardziej niedomaga ze względu na wiek... fotobloga nikt od dawna nie komentuje głupiutkimi komciami... spacery z Mart pozostają niezmienne, o ile ona nie postanowi obrazić się na 3 miesiące.
Wydaje mi się, że wyglądam identycznie. Chociaż o tyle dobrze. Ale myśl o pierwszych zmarszczkach mimicznych napawa mnie przerażeniem. Przecież całe swoje życie jestem młoda... czemu miałabym nagle nie być? Nie znam innego życia.
A ten blog... cóż, tyle wspomnień, całe moje życie od 2007 roku w pigułce. Muszę go pisać, muszę się przemóc. Niech to będzie moja autoterapia. Niech się uda, niech znowu zawita w moim życiu gimnazjum. Może napiszę list do 25-letniej Uli? Może będę potrafiła olać przeszłość i cieszyć się teraźniejszością? Może porzucę smutne myśli o olewaniu przez dawnych znajomych i zajmę się tymi nowymi?
Ciężko było przyznać się tu, przede wszystkim przed samą sobą, jakim wielkim przerażeniem napawa mnie upływający czas. Ale tak właśnie jest. Nie potrafię poradzić sobie z tym strachem i jedynie próby nie myślenia o tym w czymkolwiek pomagają.
Obym odnalazła się na tym cholernym UW...