Wybaczcie mi. Jestem żałosna. Jestem marną egzystencją, która nie radzi sobie sama ze sobą... Nienawidzę siebie. Nienawidzę swojego cielska, które schudło do 57 i znów przytyło do 60 kg. Rzygam sobą. Rzygam swoim życiem. Mam wszystkiego serdecznie dość. Oczywiście.....oficjalnie jest OK. Jest wręcz kur*a wspaniale. Jakżeby mogło być inaczej. W szkole uśmiech na twarz, jakieś żarty, z kimś tam pogadam i nikt niczego się nie domyśla. Nikt nie wie o mojej niedawnej próbie samobójczej, nikt nie domyśla się jak bardzo nienawidzę swoich rodziców i szkoły. Bo jestem świetną aktorzyną. Mistrzowsko gram kogoś cieszącego się życiem. Ludzie są tak ślepi i naiwni...Niesamowite obserwacje poczyniam niemalze codziennie. Wybaczcie, że rzadko tutaj wchodzę okruszki, ale brak mi sił ii nie chcę was pogrążąć w dołowaniu się. Jestem zerową motywacją. Jestem demotywacją. Jestem zerem. Haniebnym wybrykiem. Czymś najgorszym w swoim rodzaju. Szczerze ninawidzę siebie. Nienawidzę swojego ciała, duszy, wyglądu, charakteru....wszystkiego.
BILANS DZISIEJSZY:
Ś: pół bułki grahamki z szynką (200 kcal)
II Ś: kawałek razowca z sałatą i serem (150 kcal)
O: ziemniak, buraczki, udko z kurczaka (300 kcal)
K: nic nic niccc
_______________________________________
Razem: 650 kcal. Znów za dużo :(