I nadal mi się to podoba. Czemu? Przecież kilka lat temu wcale by mi się to nie podobało. Mój światopogląd zmienił się o 180 stopni, albo i 360 (!) nagle, ni z tego, ni z owego, bo nawet nie pamiętam kiedy dokładnie, w jakich okolicznościach, co było powodem, albo przynajmniej co uważałam wtedy za powód... Nic. Pustka. Z życia mam wyjęte kilka lat, albo i wyjęte mam całe życie i żyję po prostu jak duch, codziennie rano zaczynając od nowa ze wszystkim.
Cholerna bezsenność mnie wykańcza. Kiedyś uwielbiałam noce, nienawidziłam dni. W nocy miałam spokój od wszystkich i wszystkiego, teraz role się odwróciłi. Gdy przychodzi wieczór mam ochotę się rozpłakać myśląc o kolejnej walce o cholerny sen. Czy moje życie stało się walką o WSZYSTKO, o cokolwiek? We dnie i tak najczęściej jestem sama. Nie chcę wracać do szkoły, chcę się gdzieś schować, gdzieś głęboko i nie chcę wchodzić w szkolny tłum ludzi, w szkolny hałas rozmów, śmiechów, dzwonków, krzyków. Do połowy z tego i tak nie należę.
Boję się, że nie spełnię marzeń. Staram się, żeby były one motywacją do wyjścia z problemu, staram się racjonalniej jeść, chociaż prześladuje mnie sprawdzania kalori, wagi jedzenia, oraz pełnoziarnistości i wogóle składu produktów. Ale to nic, ważne bym jadła, tak? Więc jem, więc tyję, więc jestem gruba! Boję się tylko, że pójdzie to na marne. Że i tak nie uda mi się z moimi marzeniami, bo dlaczego miałoby się udać? Są takie nierealne, odległe... takie naprawdę trudne. Cóż, zawsze miałam talent do wynajdowania sobie zadań, celów, marzeń przewyższających moje możliwości i talent do upartego wdrapywania się na górę po te cele, nawet jesli spadałam milion razy. Zawsze musiałam wszystko skończyć do końca i nie mogłam sobie odpuścić. Teraz także nie odpuszczę, chcę wierzyć, że mi się uda, ale jak każdy mam swoje chwile zwątpienia. Poza tym wolę nie jeść i nie mieć marzeń niż jeść i także ich nie mieć. Jem i chcę, żeby to było warte czegoś, będzie warte tylko wtedy kiedy zobaczę rezultaty ku mych celów, to nie ważne jakich. Wyznaczyłam sobie kilka terminów na te rezultaty. Boję się, że zobacząc, że nadal jestem tak samo beznadziejna w tym czymś, znowu zacznę się głodzić. Bo jedzenie straci sens. A jedzenie musi mieć sens, żeby je jeść. Inaczej nie potrafię już wogóle, a i tak przychodzi to wielkim trudem. I tak jeszcze czasem nie zjem kolacji, bo po prostu nie mogę, albo gdy moja pora jakiegoś posiłku minęła - ciężko jest zjeść o innej i wtedy nie jem, nie potrafię, czuję się jak przestępca, gdy jem o innej porze, co się naprawdę rzadko zdarza. I dobrze.
Mama znowu przypomina o terapeucie. Chciałabym, żeby ktoś się za mnie umówił. Umówienie się z terapeutą jest dla mnie jak narazie największym problemem, gdy to zrobię, będę na jakiejś przegranej pozycji. Przegranej? Chyba powinnam być z problemem na przegranej pozycji, on ma przegrać, tak? Może to problem powoduje we mnie ten strach ku przegranej, ja sama nie powinnam czuć jakiejkolwiek przegranej, nie mam nic do przegrania, do wygrania. A może ja już przegrałam? Z samą sobą, ze światem, życiem.
Wypaliłam się.