Trzeciego lipca skończyło się moje odliczanie. Choć nie było ono rzetelnie spisywane na blogu (jak większość moich przemyśleń...), to nieustannie próbowałam policzyć godziny i minuty do naszego spotkania. Swoją drogą, to całkowicie się pomyliłam co do czasu, ba, nawet co do dnia. Miałeś być w poniedziałek. O 20.00. W niedzielę ok. 15.00 wegetowałam przy kawie i zupełnym bałaganie na głowie. I nagle on wszedł do kuchni z wielgaśną, dziewiątą różą. A jeszcze 10 minut przed tym dostałam odpowiedź na moje pytanie, która brzmiała: przejechaliśmy dopiero ok. 600 km. Czego on nie wymyśli...
* * *
Siódmego lipca pojechaliśmy na Jarocin. Oczywiście z pewnym opóźnieniem. To dla nas takie charakterystyczne... Bardzo mi się podobało. Pomimo deszczu ( który kuźwa przyciągam, co się zaraz okaże) i pewnych niedogodności było naprawdę fantastycznie. Muzyka, wino ( widoczne na zdjęciu), plener i my. Prawdę mówiąc, to nie był Jarocin, jakiego się spodziewałam, o jakim czytałam i o jakim słyszałam. Jednak warto było na nim zawitać, muzyka była w sam raz, a do tego pozwiedzać można!
* * *
Czternastego pojechaliśmy na Woodstock. To okazało się zupełnie złym pomysłem. Zaczęło lać... Pomimo worków przemokły nam śpiwory i plecaki. Nie było suchego miejsca, by rozbić namioty, które i tak już były całe mokre. Wizja spania w wodzie wcale nie była dla nas. Postanowiliśmy wócić. I tu zaczęło się wszystko... Opóźniony pociąg, godzina czekania, przesiadki, Gdynia zalana, kolejne godziny czekania, zgubiony telefon, potworne zimno. Po 11 godzinach dotarliśmy do domu.
* * *
Ciekawe wakacje. Coś się jednak dzieje. Mimo przeziębienia i braku telefonu, mam w sobie jakieś dziwne szczęście... Że coś się jednak działo. I jest o czym opowiadać.
A teraz czekamy na pozytywną rekrutację i zaczynamy pracować.