Tęsknię za tamtym dniem. Za tym niebem, za tamtą sielankową atmosferą. Przywróćcie mi lipiec...
Uwaga - tryb pesymistyczny on.
Chcę to przeżyć jeszcze raz, od początku.
Znów jestem spóźniona i zła. Nie czuję się winna, bo już i tak długo czekałam. Codziennie. Zawsze.
Tylko... kiedy uświadamiam sobie, że minie kolejny tydzień albo dłużej zanim przyjdzie możliwość rozmowy, to znów kłuje mnie gdzieś przy żebrach.
Niedługo wszystko będę miała na taśmę klejącą. Mam ochotę własnoręcznie ściągnąć dziurawy asfalt z Parafialnej i postawić tam betonowy most. Albo coś innego, byle dostatecznie wytrzymałego. Krew mnie zalewa.
Dzieci też mnie denerwują. Myślałam, że wkurzające są tylko te małe, tymczasem te większe nawet bardziej dzisiaj działają mi na nerwy. Chyba nigdy nie poczuję instynktu macierzyńskiego, zaczynam się tego bać, bo w przedpokoju stoi już pusty wózek.
Moją dietę, której tak naprawdę nie było, trafił szlag. Wpierdzielam truffle i rzygać mi się już od nich chce, ale depresja i dół inaczej nie odejdą same.
To chyba wszystko co chciałam dzisiaj wyjęczeć, może jeszcze dodam, że świat jest beznadziejny, Boga nie ma i i tak wszyscy umrzemy.
Bez odbioru.