Nie ma spania, nie ma jedzenia, nie ma myślenia - a pozytywnego zwłaszcza. Pożoga, krzyk, ból, płacz.. no cóż, trochę po czasie jest już, głupia, masz za swoje..
(Przeżywam na wyrost, epatuję.. strachem, przenikam siebie nim na wskroś, napędzam machinę, perpetum mobile - im bardziej się boję, tym boleśniej upadam..
Upadku właśnie się boję.)
Sytuacja pozbawiona chociażby pozorów zabawności, jak ironicznie.. niedawno jeszcze uspokajałam sama siebie (patrząc na kogośtam), będzie dobrze, mała, będzie. Prawie.. prawie się modlę. Oby przekupić los odrętwiającym stresem. Ręka.. noga, głowa.. no ja, powłoka, takie tam sobie ciałko. Emanuję.. nie wiem, czym. Po prostu czuję, że bije to ode mnie na kilometr, czemu wszyscy nie widzą? Promienieję. Promienieję rozpadając się na pojedyńcze myśli kotłujące się wokół tych samych opowieści.
Wzywałabym imię swojego boga, bogów, bóstw, bóstewek, bożków.. Ratujcie.
Boję się.
Nie ma, nawet uśmiechu już nie ma, mięśnie sztucznie napięte.
Nie ma, nie ma, nie ma.
I tu jest problem.
NIE MA.