Myślę, że mogę śmiało zacząć wyciągać wnioski z ostatnich dwóch tygodni mojego życia.
Odkładana w duszy frustracja, agresja, nie jest w stanie rozejść się po kościach bez wpływu na ciało, a w konsekwencji - otoczenie. Zamiast ujść szerokim kanałem, sączy się powoli szczelinkami, w mniej destrukcyjny, ale bolesny sposób.
Kiedy do mało przyjemnych przeżyć dochodzą piętrzące się zaległości, nie jestem w stanie skupić się na niczym. Zamiast powoli, stopniowo ogarniać poszczególne aspekty życia, nie mogę zabrać się za nic konkretnego. Wtedy przychodzi kortowiada, wycieczki, alkohol i niewyspanie. Ciężkie, gorące powietrze zwala mnie z nóg. Ale najgorszy w całym tym szaleństwie jest brak możliwości ucieczki, brak choćby niezbyt odległej perspektywy wytchnienia. Wszystkie te niedogodności zwalają się na raz, powodując reakcje łańcuchowe, zabierając wszelką motywację. Takie okropne uczucie dysonansu ze wszechświatem. I właśnie wtedy zwyczajnie się zamykam, odcinam.
Hej tam na górze, ile jeszcze?