Strach. Paniczny, dogłębnie maltretujący strach.
Otoczenie jest przyjazne, fałszywie, ale przyjazne. Imieniem strachu jest ja.
Duszę się.
Dusza się dusi.
Twoje oczy kłamią. Nie wierz im. Życie cię jeszcze nie nauczyło, że nie należy ufać zmysłom?
Patrzysz, i co widzisz? Ciało. Nienawidzisz go, lub je pragniesz. To nie ja. To powłoka. Już zdążyłam cię otoczyć, sapię za twoimi plecami. To przynęta. Watłej budowy, popsuta lalka. Pokiereszowana przez lata, niestabilna emcjonalnie. To nie robi różnicy. Uwagę zawsze zwraca się na co, to miłe, lub, w przypadku ludzi skreślonych, antagonistyczne. Najłatwiejsza jest jednoznaczna opinia. Nie ma obowiązku dostrzegania wtedy niewygodnych szczegółów, można się podniecić i wyżyć.
To zadziwiające. Fakt, że kłamstwo powtarzane wiele razy staje się prawdą jest tak samo dotkliwy, jak słowa, które wymagają wysiłku z początku, potem stają się sloganem. Spontaniczność zanika wraz z czekaniem, czas przecieka przez palce jak ślizka maź, wyżerając dziury i tak zdartej już w skórze. Blade światło łagodnie kładzie łunę na poszarpane kształty, zarysowuje kości. Turpistyczny świat jest bardziej znośny.
Prowizoryczne uczucia budowane na przewidywaniu, brak logiki w najmniejszych cząstkach świadomości. Zimne stopy podtrzymujące kości ponad chodnikiem. Poskręcane włosy, sztuczne zapachy. Zgubiłam się we własnej kieszeni.