Paskudnie, paskudnie tak było. Siedzieć na fotelu i patrząc nie widzieć i myśleć o tym, o śnie, o Chryste, dlaczego.
Grom z błękitnego nieba, strzeliło, trafiło i powaliło. Bo nie oponowałam. Bo chciałam. Bo go wywołałam. Bo to ja.
Bo się odsunęłam.
(przez/dla ciebie).
A Ty, kurwa, nie żyjesz.
Umarłeś, umarłeś tak po prostu, bez ostrzeżenia, bez pożegnania, umarłeś samolubnie, umarłeś egoistycznie, umarłeś
(nie przeze mnie/dla mnie)
tylko dla siebie, ty egoistyczny skurwysynu.
I pociągnąłeś mnie za sobą, chwyciłeś za przegub, chwyciłeś tak mocno i ciągniesz i uśmiechasz się, tak diabolicznie, tak źle.
A ja nie nie chcę, nie robię, tylko patrzę na ten uśmiech, co to kiedyś mnie zachwycał, a teraz przeraża, o Chryste, jak bardzo.
Twój trupi oddech łaskocze mi szyję i tak jak wtedy, gdy byłeś ciepły, gdy grzałeś, ten oddech mnie budzi, łaskocze i cieszy.
Choć przecież nie żyjesz, a ja umieram
(przez/dla)
ciebie.