Lux Aeterna.
Pulsujący ból w tyle czaszki tylko pogorszył sytuację. Siedziałem pod kanapą ze stertą gazet w rękach i maniakalnie kręśliłem po nich czerwonym długopisem (tak, jak zawsze robił to Sherlock, kiedy pouczał autorów książek), by wyładować złość krążącą w moich żyłach. Tysiące słów, które krzyczały do mnie z nagłówków artykułów. "Geniusz oszustem?". Przekreśliłem drugie słowo i bezwiednie dopisałem wielkimi literami P-R-A-W-D-Z-I-W-Y. Szybkie ruchy nadgarstka, masa jęków i ciągły NIEDOSYT, bo jak maiałem wpłynąć na opinię publiczną? Wyjść na ulicę i wrzeszczeć, że WIERZĘ W SHERLOCKA HOLMESA? Że wierzę w każde jego słowo, w każdą cięta ripostę i każdy kawałeczek jego genialnego mózgu? Jeżeli Sherlock był oszustem, to kim ja byłem? Ja, John Watson, wierny asystent i tarcza odpierająca ataki wroga? Gdzie była moja tożsamość, kiedy wychodziłem z domu, a ludzie wytykali mnie palcami, by określić wspólnikiem mordercy?
Czerwień pokrywała każde najmniejsze słowo opisujące mojego przyjaciela, a ręka drgnęła dopiero wtedy, kiedy oczy napotkały skryte w cieniu źrenice detektywa-konsultanta. Zdjęcie w czapce, nigdy za nim nie przepadał, ale wbrew jego woli ten kaszkiet stał się jego znakiem rozpoznawczym. Odwróciłem wzrok tylko na chwilę, by zlustrować ją w cieniu wiszącego nad biurkiem byczego łba, a potem uniosłem zdjęcie na wysokość twarzy i ze ściśnietą szczęką pochłonąłem każdy, nawet najmniejszy szczegół przedstawiony na zamrożonym wspomnieniu.
Złość na media zamieniła się w złość na Holmesa, więc z ogromną furią zacząłem rozrywać fotografie na drobne kawałeczki, by na końcu zmiąć je w dłoniach i rozsypać nad salonem. "Jak mogłeś pozwolić, by tak cię obsmarowali?!" krzyczałem, niemal tupiąc niczym zbulwersowane dziecko. "Jak możesz na to wszystko spokojnie patrzeć, jak możesz patrzeć na mnie i, o Boże, dlaczego zostawiłeś to na mojej głowie?!".
Podkuliłem kolana pod brodę, a potem wgryzłem się w swój nadgarstek, żeby stłumić szloch, który wezbrał się w mojej piersi, a co gorsza słowa, które wypowiedziane na głos mogłyby przynieść zwątpienie, które z ogromną siłą od siebie odpychałem. Zamknąłem oczy, wziąłem spazmatyczny oddech, a potem spojrzałem na dziesiątki kawałeczków, które pokryły zimną podłogę. "Co ja narobiłem? Co ja najlepszego zrobiłem..." mamrotałem, czołgając się po ziemi, byleby tylko zebrać wszystkie fragmenty, a potem usiadłem w ich centrum i zacząłem je składać. Jak puzzle, jak układankę, jak najlepszą pieprzoną łamigłówkę świata. Białe kości policzkowe, brązowe kędziory, kołnierz płaszcza... Nie! Nienienie! Źle! Od nowa!
Spędziłem nad tym zdjęciem szmat czasu, a kiedy się poddałem, odchyliłem głowę i wydałem z siebie okrzyk konającego zwierzęcia. Pani Hudson zaalarmowana hałasem wbiegła na górę i ze łzami w oczach przyjrzała się zrujnowanemu salonowi. Kiedy się uspokoiłem, trzymając w rękach kubek gorącej herbaty, oznajmiła, że na Baker Street nie ma już dla mnie miejsca.