W kazdym śnie od kilku tygodni, obojętnie w jakich okolicznościach by się on nie zaczął, łażę po labiryncie, a własciwie rożnych sekwencjach korytarzy, żywopłotów, bunkrów. Zawsze ze znajomymi, czy to pod ziemią czy w górach, w lesie, nad jeziorem, przy jakims starym zamku, obojetnie czy plastik, beton, rośliny zawsze jest mnóstwo drzwi, zawsze otwieram te (jak mi się zdaje) niewłaściwe. Wg. sennika wszystkie moje potajemne plany, niechlubne zagrywki doprowadzą do katastrofy. Zaczynam się, bać, gdyż wszystko do tego prowadzi.
Mogłam słuchać mamusi, kiedy mówila, żebym pamiętala robiąc ludziom krzywdę o tym, że kazde wyrządzone przeze mnie zło wróci do mnie ze zdwojoną siłą. Ale jeżeli juz za późno i narobilam duzo za duzo - Mam to gdzieś. Dobrze mi z łatką wrednego babsztyla...
Chociaż, nie powiem... zaczynam odczuwać, że klątwa się zbliża. Ogromnymi krokami.
Póki jeszcze nie nadeszła...
sex drugs and rock'n roll
- w najpełniejszej pełni tego słowa znaczeniu.
A teraz wiecie co?
Cześć. Idę się zjeść, póki jest forsa i póki jest co i póki ludzie nie zdecydują się na prowadzenie lepszej drogi życiowej. O.
Fakin kresjze biacz!
To z jednej strony.
Z drugiej chce mi sie uciec, zmienić twarz, bo nie będę ukrywać, że ostatnio źle mi we własnej skórze.
Chce i nie chce. Na raz, wszystko i wszystkich. I stad pewnie ciągle z kimś coś, gdzieś, bo sama ze sobą nie mogę...