Głębokie tonie drgnęły wiosennym tchnieniem. Pobladły świt rozstąpił się przejrzystością. Powierzchnia wody w roznamiętnieniu falowała grzywami pian, głaszcząc kryształki piasku. Wiatr nucił fioletowe dzwonki.
Tak oto narodziła się Afrodyta Wenus.
Z morskiej piany.
"... różany płonął kwiat, srebrniała lilia drżąca...
... zadrgała senność sfer i kwiaty zaszeptały...
... jakby zaklęta woń stanęła skrysztalona...
... u nóg jej śnieżnych legł ocean modrowłosy...
... a ona w słońcu swe suszyła ciało białe...
... a ona rękę swą podniosła światowładną..."*
Mam w sobie tak mało słów. Tak mało...
Nie wiem, czy właśnie obudzam się z morskiej piany po światła i westchnienia,
czy morze wnosi swe ramiona, by mnie otulić, topiąc po czubek ciężkiej głowy.
Zmartwione głębie dudnią ściemnieniem. Chłodny blask spowija policzki wyczekujących kamieni. Ocean marszczy brwi i pieni się zapalczywością po brzegi. Wyrzuca na plażę muszle - umarłe matki pereł. Wiatr rozrywa się na pół.
Oto wymurzam się ja.
Z wodnej kipieli.
I chciałbym silną pięścią skruszyć ścieśnione mury, które złudzeniem przypominają dom, ale są uwięzieniem... I chciałbym pełną piersią krzyknąć, że odwaga jest lepsza niż bezpieczne uduszenie... I jasną myślą z chmur zestalać kryształy marzeń i wierzeń, choć są zagrożone stłuczeniem... Z burzową gwałtownością runąć na świat, zdmuchnąć piach, gromadą uderzeń i stadem oburzeń rozpleść wszystkie kurczowo zaciśnięte palce, zmoczyć warkocze, prześwietlić oczy galaktykami i spaść...
Mam wątłe piąstki, tylko szept, tak mało słów, tak mało...
I spadłem.
* Po jednym wybranym wersie z każdej z sześciu strof wiersza Narodziny Afrodyty Kazimierza Przerwy-Tetmajera.