Zdj moje.
Czy to się kiedyś zakończy? Piwo za piwem, paczka pierogów, chałwa, wódka, coś tam z barku, coś co jest mocne, kibel. Leżę pod prysznicem, serce szaleje, żołądek wciąż coś wypluwa. Jest mi całkiem wtedy dobrze. Boli, nie trzeba, nie da się myśleć. Nienawidzę.
Słucham Ewy. Dobrze mówi. Źle mówi. Jem od wczoraj 1300. Nie powinnam, chryste panie. Wiecie ile ważę? 44,5. Ta liczba do mnie niemal nie dociera. Krowiszcze. Spodnie za ciasne, tłusty brzuch. Stablizacja za chuj nie wychodzi, a ja wciąż podwyższam limit. Po co?
Bo... bo chcę to zakończyć. Ale nie umiem. To Coś we mnie jest szybsze od dobrych chęci. Gdy wychodzę z domu dopadają mnie ludzkie demony. Szkoła mnie przeraża, przytłacza, niszczy i dosłownie zabija. Boże, błagam nie karzmi tam jutro iść! Błagam, kurwa! Nie chę! Teraz żygam, by się skrzywdzić. Dodaję potem killera i omdlenie jak się patrzy. Nienawidzę. Nie chcę. Nie chcę czuć
istenieć
cierpieć
myśleć
oddychać
dawać gwałcić się szkole
błagać o uwagę matki