Czuję się, jakbym stała nad jakąś przepaścią.
Wielką, głęboką, czarną, niezbadaną.
Paskudną przepaścią.
I zastanawiała się,
czy zrobić krok, czy też nie.
Jedna noga wisi juz w powietrzu.
Druga, palcami już za krawędzią.
Lekko zawieje i stracę równowagę.
Wczoraj zawiało.
O mało nie spadłam.
Mam wrażenie, że każda podjęta teraz decyzja,
będzie nieodpowiednia.
Zrobię krok - spadnę.
Zostać w takiej pozycji nie mogę.
Cofnąć się? A czy to w ogóle możliwe?
Krok w bok, też mnie nie urządza.
Wciąż przecież będę nad przepaścią.
Odwrócić się tyłem do przepaści....
Pomysł dobry, gorzej z wykonaniem.
To przecież takie trudne.
Co zrobić, co zrobić, co?
Bo nieustanne prowadzenie
do dezintegracji własnego jestestwa ma umiarkowany sens.
O ile ma jakiś w ogóle.
Tego nie wiem.
Bo ja przecież nic nie wiem...
0.
koniec odliczanki.