w dzisiejszym poranku było coś dziwnego.
był taki ciemny, a jednocześnie jasny...
idąc na przystanek wpatrywałam się w księżyc.
jego tarcza powoli zaczynała zanikać.
ktoś cichutko mówił.
liście.
to one wisząc na drzewach tak rozkosznie szeptały.
wystarczyło się tylko wsłuchać, a słyszało się ich ciche, delikatne szepty.
tańczyły...
każdy do tego samego utworu.
każdy każdemu ten utwór grał.
i mimo, że nikt mi nie towarzyszył w tej wędrówce czułam czyjąś obecność.
była dosłownie namacalna.
tak jakby ktoś trzymał dłoń na moim ramieniu.
tak jakby do mnie mówił.
w chwili gdy dotarłam do celu to wszystko momentalnie uciekło.
liście przestały szeptać, tańczyć.
z mego ramienia zniknął tan delikatny ciężar i ciepło wyimaginowanej dłoni
wszystko się rozpłynęło w ułamku sekundy.
i wtedy, gdy otaczała mnie grupka ludzi ja czułam się samotna.