" Sam butelki już pić nie chcę nad ranem,
kiedy nawet nie wiem, co to znaczy - serce złamane. "
Czy jest coś poza ciemnymi czeluściami piekielnej otchłani? Czy jest coś mniej, niż nic? Czy jest coś niżej, poza dnem?
Czuje się tak jak przegrany śmieć.
Dlaczego zawsze, gdy znajdę powód do radości, ktoś musi mi go brutalnie wyrwać z mych i tak już słabych dłoni? Czemu ludzie, zamiast cieszyć się cudzym szczęściem nieustannie próbują pozbawić innych tego szczęścia? Czemu zawsze do tego dążą, tak bez skrupułów, za wszelką cenę? Wciąż gonię za sensem istnienia. A tego sensu jak nie było, tak nie ma. A nadzieja na lepsze dni, która jeszcze do niedawna wylewała się ze mnie bokami, zaczęła ode mnie spierdalać i to z prędkością światła. Uciekła już tak daleko.. Przez to tracę również wiarę, że jeszcze tą nadzieję na nowo pochwycę. To cholerne kłucie w sercu... Czy to żal? Rozpacz? Tęsknota? Czego żałuję? Po czym rozpaczam? Za czym tęsknie? Przecież nigdy nie miałam zbyt wiele, a to co miałam było warte tyle, co nic. Czymkolwiek by to nie było, coś cholernie ugniata mi serce. Zamykam oczy, wierząc, że gdy je otworzę, będzie lepiej. Otwieram je i niestety... Nadal tutaj jestem. W tym piekle codziennego życia, beznadziejnych spraw, niewypowiedzianych słów, niepotrzebnych gestów, pustych wspomnień. Kolejny raz umarłam za życia. W dzisiejszym nocnym koszmarze też umarłam, wielokrotnie. Ale to nie pierwszy raz. Z tym, że niestety wciąż jakaś część mnie uparcie pcha się do świata żywych, a później cierpi jeszcze bardziej, właśnie przez tą chorą rzeczywistość w której mimo wszystko nadal pragnę uczestniczyć. Jeśli nie ma Boga i nie ma już dobrych ludzi, jeśli jestem zbyt słaba by żyć i zbyt tchórzliwa, by odejść, to co mam robić? Czasem myślę, że to wszystko, to tylko zły sen z którego ktoś zaraz mnie obudzi. I tak w sumie jest, dość często. Ale nikt nigdy nie budzi mnie delikatnym pocałunkiem w policzek. Zawsze zostaje drastycznie wyrwana z sennego koszmaru by na nowo zmierzyć się z jego gorszym odzwierciedleniem. Czasem marzę, by zapaść w głęboki sen. Głęboki na tyle, by żadne wstrząsy nie były w stanie mnie z niego wybudzić. Przeklęte uczucia! Na cholerę mi one, gdy czuję, cierpię, ale nie potrafię już kochać i cieszyć się z dnia codziennego? Ale w końcu... Jak się nim cieszyć, gdy nie ma żadnych powodów do radości, nawet takiej malutkiej. Powinnam całe życie być na haju, by ta przeklęta rzeczywistość nie bolała mnie już tak bardzo, by już nie dusił mnie wszechświat. Na siłę wciąż próbuje oddychać, ale brakuje tu dla mnie świeżego powietrza. Jestem wolna i wolność jest wspaniała. Ale wolność, to nie to samo co samotność. I nie chodzi o to, by być samemu. Z tą samotnością jest zupełnie tak jak z obłędem. Trwać w obłędzie to jedno, ale zwariować w nim, to już zupełnie inna sprawa, znacznie gorsza. Myślę, że ktoś rzucił na mnie zaklęcie niewidzialności, czy coś w ten deseń. Kolejny raz czuję, że wisi nade mną przeklęte fatum. I szczerze? Mam już dość tego uczucia. Mam dość życia w TEN sposób. Nie da się wiecznie zmagać z tą chorą rzeczywistością, z tymi wszystkimi przeciwnościami losu nie wariując przy tym. I to nie jest paranoja, nie, nie. Żaden psychiatra specjalista tu nie pomoże. Nie jestem chora. Jedyne na co cierpię, to na brak szczęścia. Nie da się przy tym nie zwariować, po prostu się nie da. I żaden lekarz nie pomoże mi w sytuacji, gdy na świecie po prostu nie ma paczuszki szczęścia podpisanej moim imieniem i nazwiskiem.
Jebać to.
http://www.youtube.com/watch?v=l5MxBM1AQNo&list=PL4D0CAC2AEAEAF27E