zdjęcie.. ahaha. robione w dniu zakończenia szkoły. popołudnie rozpoczynające wakacje. byłam chora. nie, nie na głowę, chociaż to też. bolało mnie gardło, miałam gorączkę, katar i wszystko możliwe. ledwo doczołgałam się na rozpoczęcie, potem namówili mnie na pizzę, gdzie również ledwo dawałam radę. z powodu szczególnie jednego - zawsze jak mam katar to łzy z oczu leją mi się litrami. tak właśnie było wtedy. ale fajnie było na pizzy. najpierw to ja i emcia zajebałyśmy świadectwo konradowi (swoją droga dzisiaj mnie gryzie z kim on wtedy był), potem przyszedł peres z michałem, więc karo sobie poszła do domu. a w końcu siedziałyśmy wszystkie obrócone w jedną stronę, że gdyby przez przypadek szedł tamtędy gunnar to żebyśmy zdażyły uciec. po pizzy wracając do domu któraś genialna wpadła na pomysł, żeby iśc do rossmana po farbę do włosów. ale ja nie poszłam, wróciłam do domu. szłam sobie sama przez miasto, łzy ciekły mi po twarzy i ludzie się na mnie patrzyli. wróciłam do domu, zjadłam obiad, leżałam sobie i oglądałam tv. nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. miałam jeden z najprzyjemniejszych snów w całym moim życiu. nie, nie przytoczę go. ale naprawdę dużo bym dała, żeby się sprawdził. ze snu wyrwał mnie telefon. ledwo przytomna odebrałam i gadałam (przez nos, hahaha) z 15 minut z - jak sie okazało - idącą po mnie sylwią. kiedy doszła kazałam jej wejśc na górę, bo nie byłam w stanie zejść na dół. weszła. wbiła do pokoju, ze stołem zawalonym chusteczkami i ze mną siedzącą w zwiniętym kocu. najpierw to na nią nawrzeszczałam, że wyrwała mnie z tak zajebistego snu. jak się po chwili zorientowałam to spałam 3 godziny, a ona dzwoniła już któryś raz -.- potem to jadłyśmy ciastka w czekoladzie i włączyłam film, który był rzekomo komedią, ale nie był śmieszny. inaczej, był tak żałosny, że aż śmieszny. najśmieszniejszy tekst w nim to był jak nad grobem swojej matki stoi jej syn i jego 'kolega' i czytają napis na grobie: 'była cudowną matką, żoną i krawcową' i syn mówi: 'nie wiedziałem że była krawcową' -.- i jeszcze jeden tekst był, ekhem, równie śmieszny, ale nie pamiętam. śmiałyśmy się jak idiotki z tego filmu. z tej smutnej, wręcz żałosnej pseudokomedii. filmu, który zapamiętam chyba do końca życia. w końcu sylwia chciała mnie wyciągnąc z domu. trudno, ubrałam pierwsze lepsze ubrania, bo jak się okazało ciągle byłam w ciuchach, w których byłam na zakończeniu szkoły. i tak sylwia wyciągnęła mnie z domu, w byle jakich ciuchach, rozczochraną, z gorączką i załzawioną. siedziałyśmy sobie na forcie wodnym i gadałyśmy. potem podjechał do nas marcin. cytowałyśmy mu niesmieszne teksty z filmu i śmiałyśmy się z nich jak głupie, podczas gdy on śmial się z nas. i kiedy on już pojechał to na forcie sylwia bezczelnie robiła nam zdjęcia, kiedy to ja byłam w takim stanie. i to jest jedno z nich. zdjęcie na którym, nie uwierzycie, mam rozczochrane włosy i załzawione oczy. zdjęcie z nią. bo ją cholernie uwielbiam i za tamten dzień i za tamte całe wakacje, które od tego dnia się zaczęły.
20 czerwca 2008. nie wiem, dlaczego ten dzień utkwił mi w pamięci.
jakbym mogła to cofnęłabym czas do niego.