Moje życie jest bezsensowne, bynajmniej ostatnimi czasy. Wstaję rano, chociaż tego, co robię po godzinie 7.00 każdego dnia nie powinnam nazywać wstawaniem. A więc ledwo się podnoszę, jem śniadanie, wracam do snu BO JA CHCĘ SPAĆ i mam w dupie szkołę. Podnoszę się drugi raz i robię wszystko w mniej niż 5 minut. Wychodzę z domu w rozsznurowanych butach i w rozpiętej kurtce, po czym mimo tylko jednominutowej drogi do szkoły JEB spóźniam się na matmę. Później już tylko wleczenie się od klasy do klasy, chyba że aktualnie mamy z czegoś polew to jest to aż wleczenie się od klasy do klasy śmiejąc się, tudzież śpiewając (...). Wracam do domu i - w co trudno uwierzyć - nie jestem głodna. Odpalam kompa, jem przy kompie obiad i właśnie przy kompie spędzam popołudnie. Ja i komputer, mój najlepszy przyjaciel.
Potem śmigam sobie - w zależności od dnia - na strzelnicę, do kościoła, na gitarę, gdziekolwiek. I po powrocie znów cudowny, namiętny wieczór tylko we dwójkę. Tylko ja i mój komputer.
Jestem w dwóch potwornych nałogach. Mają tytuły: KOMP i JEDZENIE. Dwa są równie okropne i niepozwalające mi normalnie funckjonować, ale za to strasznie przyjemne. Fakt, chcę schudnąć, od dawna. Kiedyś nie potrafiłam w ogóle doprowadzić do diety - zaczynałam ją i po pół godziny już jadłam czekoladę. Dzisiaj potrafię do niej doprowadzić. Ale stety, bądź niestety moja najdłuższa w życiu dieta trwała 7 dni. Dłużej nie dam rady. Tak więc tak sobie żyję. Przez tydzień jadam jedynie niskokaloryczne śniadania i połowę obiadu - tak, tak, głodzę się, ale jak dużo nie jem to nie czuję głodu - a potem przez trzy tygodnie jem jak głupia słodycze, fastfudy, wszystko. Wiem, że to cholernie niezdrowo, wiem. Tak jak Nika mówiła, że w profesjonalnych szpitalach psychiatrycznych bulimiczki potrzebujące jedzenia, aby je zwymiotować zostają obdarowywane jedzeniem od anorektyczek, które jeść nie chcą. Tak ja nie potrzebowałabym wymiany, bo jestem takie 2in1. Oczywiście nie przesadzajmy, daleko mi i do anoreksji i do bulimii.
ZRESZTĄ. Nie o tym miałam pisać. Otóż chciałam powiedzieć, że moje życie jest bezsensowne. Kręci się wokół jedzenia, komputera, szkoły, strzelnicy, gitary, kościołu, jakichśtam spotkań czy innych wyjść. Siedzę całymi godzinami na gadu, chociaż kompletnie nie wiem dlaczego to robię. Piszę już maniakalnie, nie idę spać bo gadam, spóźniam się na gitarę bo gadam, cośtam bo gadam.
I tak sobie ciągnę z dnia na dzień. Nie dzieje się nic nowego. Rok temu o tej porze roku byłam tak szczęśliwym człowiekiem, biegałyśmy w mrozie na strzelnice na drugim końcu miasta, chodziłyśmy na jakieś koncerty do ndku, śmiałyśmy się całymi godzinami na kółku kulinarnym, miałam takiego fajnego chłopaka, wracałam wieczorami do domu, byłam ciągle czymś zajęta i naprawdę bardzo szczęśliwa. Teraz... teraz niby też są koncerty, strzelnica, rozmowy, smsy, wracam późno do domu... ale kurde no. To wszystko nie ma takiego sensu jak wtedy. Każdy mój dzień, tydzień... wygląda tak samo.
Żyję kompletnie pozbawiona uczuć. Tak jak dzisiaj gościu na gitarze kazał pozbyć się Zylwkowi kompletnego czucia, zapamiętać tylko akordy i słowa, miała grać bez uczuć, tylko na pamięć... tak ja pozbyłam się jakiś czas temu uczuć. Nie mam do kogo coś czuć, nie mam w sobie szczęścia, nie mam tej beztroski, nie mam niczego. Jest tylko jeden wielki bezsens.