Tak to już w życiu jest. Że dostajemy to, na co nie mamy w danym momencie ochoty. Że wszystko się obraca przeciwko nam. Ale tylko my decydujemy o tym, jak strasznie to będzie wyglądać w naszych oczach. Jak koszmarne scenariusze będą się układać w naszych głowach. Jak poważne przeżycia będziemy robić z malutkich rzeczy. I niekoniecznie malutkich w porównaniu. Jedni mogą celebrować skaleczenie palca, inni poważne uszkodzenie grożące zakażeniem przyjmą ze spokojem. To zależy wyłącznie od nas i od naszego punktu widzenia. Jaką z siebie robimy tragedię i w jakim stopniu chcemy pokazać, jak cierpimy. I tu odnoszę się też do cierpienia duchowego. Bo człowiek cichy i spokojny nie rozkopuje swoich uczuć na pokaz. Nie każe ludziom oglądać tego, co przeżył. Mówi, że nie chce litości, ale tak naprawdę jest na nią łasy jak małe dziecko na ciastko z kremem. Takich ludzi wielu mogę spotkać. Takich ludzi nie policzę na palcach jednej ręki. Ich jest zbyt wielu, oni tarzają się w swoim cierpieniu, teraz dla mnie to żadna nowość. Teraz umiem tylko usiąść i patrzeć, co oni z siebie robią. Zero szacunku dla własnej reputacji. Powiedziałabym - ofiary losu. Wystawne karykatury samych siebie. Ale do głowy wpływa mi pytanie : A jeśli oni tacy są naprawdę? A jeśli w głębi duszy wszyscy są tacy naprawdę? Czyli że już nie ma ludzi z godnością? Nawet jeśli są, to ciężko ich znaleźć, bo są tacy albo na zewnątrz, albo w środku, albo w środku i na zewnątrz. Albo wcale i właśnie takich ludzi szukam.