Ostatnia kolorowa do wbicia. Ona kuca za przeciwległym narożnikiem, patrzy na mnie z tym słodkim uśmiechem. Ja ostrożnie się przymierzam, udaję skupienie, chociaż muszę walczyć, żeby nie oderwać wzroku od bili. Oczywiście pudłuję. Nawet nie próbuje ukryć satysfakcji. Spoglądam na nią, kręcę głową, znowu to zrobiła.
Setki dni spędzonych samotnie zostawiają tak wyraźny ślad, że nie jest możliwe aby go zatrzeć, albo udawać, że go nie ma. Człowiek się zmienia, zapomina jak to jest mieć kogoś bliskiego, mieć z kim porozmawiać, z kim się śmiać i żartować i łazić całą noc po dworze bez celu. Człowiek zapomina o swoim ciele, zapomina o brzmieniu głosu i kształcie twarzy, powoli ale konsekwentnie przestaje istnieć. Można szukać przyczyn, zastanawiać się nad początkiem, czy w ogóle był i kiedy. Prawda jednak wygląda tak, że każda sekunda życia była tylko punktem na ścieżce prowadzącej do teraźniejszości, ścieżce już naszkicowanej i wymagającej jedynie czasu na wypełnienie jej całej. Wcześniej wiodła przez labirynt pełen zagadek i zwierciadeł odbijających krańce dróg, do których nie miał nigdy dotrzeć. Labirynt pełen ułudy i kłamstw, fałszywych wyobrażeń i wyolbrzymionych oczekiwań. Obiecujący normalność, nawet ponadprzeciętność. A od tego miejsca droga jest już prosta. Łagodne zbocze, rozłożysta dolina witająca swoją chłodną gościnnością, zimnym uśmiechem i chrapliwym głosem, droga jest już prosta.
Bo przecież nie zrobiłem tego sobie sam. Nie jestem winien, nie miałem wpływu, nie mogłem nic zrobić, nie.