Istnieje ograniczona pula radości. Jest to stała, niezmienna wartość. Przez tysiąclecia na Ziemi było nieporównywalnie mniej ludzi, i każdemu dostawał się większy kawałek. Teraz za jednego szczęśliwego dupka płaci setka smutnych pechowców. Dlatego całe miasta wypełnia odór łez. Właściwie nie tyle zapach, to się odbiera zupełnie innym zmysłem. To jest mieszanka. Widzisz starucha z wyżłobioną skórą, resztką włosów, ciągnącego za sobą własne nogi, bo do przodu pcha go tylko siła woli, albo strach przed śmiercią. Widzisz go, i czujesz ten pieprzony smród wyraźniej niż kiedykolwiek, bo facet jest jego największym źródłem na całym Bożym świecie. Nie węchem, tym czymś, tym ukrytym czymś odbierasz całą gamę bodźców - śmierć żony, córki, rak kości, żylaki, alergia na kota, którym musi się teraz zająć, bo jego pierworodna w niebie się ucieszy, że tygrysek nie trafi w łapy gówniary wyrywającej garściami sierść z grzbietu. Może dzięki temu, że dziad już nie jest fizycznie w stanie się uśmiechnąć, ja miewam dobre dni. Gość już nie czerpie ze swojej puli. A może każdemu w pewnym momencie życia kończy się limit. Tego nie wiem, psia mać, nie wiem tego, a nie lubię nie wiedzieć. W każdym razie, na ulicy czuję się jak na pogrzebie, i należę do tworzących tą pocieszną atmosferę. Jestem tą atmosferą, od stóp po czubek głowy i po każdy włos wznoszący się ponad niego.