Tracę siły, to jednak zbyt dużo dla jednej, słabej mnie.
Małe kamyki, jak ziarenka zbierają się w rosnące stosy, by w końcu spaść twardą lawiną wprost na moją głowę.
Dopada mnie, powoli, podstępnie, jest przyjaciółką smutku, często trzymają się razem.
Podkrada się, miękko, cicho, jak kot. Tak często lekceważona, a przecież tak bardzo niebezpieczna.
Niedoceniany wróg, może spowodować podwójne szkody.
Obojętność. Obezwładniająca, wysysająca sens i wszelkie motywacje.
Cierpię, ale jednocześnie jest mi obojętne, co stanie się ze mną dalej. Czy będę starać się dalej, albo położę się, ulegnę słabościom i poddam.
"Wszystko mi jedno".
Zbyt często to powtarzam.
Wciąż czuję strach. Boję się odrzucenia, boję się wagi, boję się przyszłości, boję się przeszłości, boję się odpowiedzialności, prawie w każdej jej postaci, boję się swojej "nie perfekcyjności", boję się, że mu się znudzę, boję się, że odsunie się ode mnie, boję się, że zapomnę, co tak naprawdę jest ważne, boję się, że ciało, jako jeden, wielki mankament, przesłoni mi cały świat, nie pozostawiając nic w zasięgu wzroku, boję się samotności, boję się szaleństwa, które kiełkuje w mojej głowie, na żyznej glebie, jaką jest mój zlękniony umysł.
Boję się, że kolejność moich priorytetów stanęła na głowie, zmieniła szyki, na bardzo niezdrowy dla mnie układ.
Chciałabym mieć na karku plastikowy przycisk "OFF thinking" i móc choć na chwilę odpocząć od tego wszystkiego.
Od poniedziałku chcę zacząć gło, jedzenie coraz bardziej mnie otacza, osacza, sprawia, że brzydzę się sobą.
Bilanse to atomowe bomby kaloryczne, nawet nie chcę myśleć, ile może być w nich kcal.
Czas uciąć ostrym nożem to pasmo obżarstwa. Ciach, z dnia na dzień.
Niech poleje się krew.