Dziwne, nerwowe zachowania, zwiększona produktywność niepotrzebnych rzeczy, pragnienie mówienia do kogoś non- stop, a jeśli nikogo nie ma pod ręką, to trzeba zaktualizować status na fejsie, albo iść do lodówki i znaleźć coś, czym można zapchać sobie gębę. Sesja- amen.
Jak zwykle robię wszystko na ostatnią chwilę i do ostaniego dnia nie mam tak naprawdę pojęcia czy wszystko mi się udało. Wiedza z uczelni wyniesiona- podobno prokrastynacja zostaje na całe życie. I'm so fucked. Powinnam iść na studia Marketing i zarządzanie swoim czasem. Ewentualnie odbyć jakiś internetowy kurs "Jak spiąć dupę wcześniej niż dzień przed egzaminem".
Oczywiście wszystko przez to, że sesja to czas kiedy wszystko, łącznie z sufitem i toną prasowania, staje się ciekawsze od durnego podręcznika z teorią literatury jako zawartością. Zresztą- komu potrzebny taki podręcznik, z takimi bzdurami- dr Z tworzy swoją alternatywną wizję każdego pojęcia, a kiedy ktoś cytuje wprost z podręcznika, z reguły pada pytanie "Kto to tam takie bzdury powypisywał?". Urocze na swój sposób, ale trochę przeszkadza, kiedy na liście obok twojego nazwiska widnieje soczysta dwója otoczona kółeczkiem (cholera wie po co to kółeczko. Może tak każe feng shui?). Wypada zebrać wszelkie rezerwy sił, gromadzonych przez semestr i zacząć przyswajać wszelkie straszliwie interesujące fakty, ale chyba szkoda zmarnować chwil natchnienia, które wynikają chyba z zespołów stresu przedsesyjnego, a może i przedurazowego (o ile oczywiście coś takiego istnieje), bo przecież sesyjka to taka mała detonacja małej broni (brońki? jakie jest zdrobnienie "broń"? wie ktoś może, moje życie jest niekompletne bez tej wiadomości) zagłady, trach-bum-ciach, płać i płacz, powtarzaj, albo żegnaj.
Jak niedobrze, że już po północy. Kolejny dzień zwiększonego wytwarzania rzeczy zbędnych czas zacząć. Od spania. Dobranoc.