Jak to jest, że najbardziej szalejemy za marzeniem? Marzenie jest fikcją, to nasz wyobrażenie, idealizacja. W marzeniach widzimy tylko to, co dobre. Chociaż ja jestem jakimś walniętym wyjątkiem, bo zdarza mi się wyobrażać coś strasznego. Wybiegłam za daleko w przyszłość w swoich marzeniach. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że mógłby przedwcześnie umrzeć i o mało nie rozpłakałam się w pociągu pełnym ludzi. Jakbym się rozpłakała i gdyby ktoś zapytał "Dlaczego płaczesz?", to co bym odpowiedziała? "Bo sobie wyobraziłam, że chłopak, w którym się zadurzyłam, a którego w gruncie rzeczy nie znam, umarł przedwcześnie w wypadku i muszę żyć resztę życia bez niego". Co to za odpowiedź w ogóle? Raz, ja z nim nie jestem. Dwa, on nawet nie wie, że coś mogę do niego czuć. Trzy, ja nawet nie mam pewności, że gdybyśmy się w końcu spotkali, że gdyby w końcu zaszła możliwość fizycznego obcowania z nim, to dalej czułabym to cholerne zauroczenie, o którym myślę nawet gdy śpię, nawet wtedy, gdy śnię o czymś z nim kompletnie niezwiązanym.
Łatwiej jest kochać fikcję. Zwłaszcza tą tworzoną przez nas. Idealną, w której ty pasujesz do niego, on do ciebie. W której kocha cię na zabój, a ty dalej umiesz mu mówić o wszystkim, chociaż wyrazy pisane na czacie zamieniły się w słyszlne dźwięki. W której nie ma komunikatorów, ale jest fizyczna bliskość, w której jest prawda, która przecież wciąż jest tylko fikcją...
A myślałam, że jestem już za stara na takie bzdety, kur*a...
Stare zdjątko, zrobione w Stuttgarcie. Szłam akurat biegać, ale opornie mi to szło, więc zamiast szukać szortów, opier*alałam się przed lustrem aż pomyślałam "No Wiki, cyknimy sobie fotę".
Powiedzmy, że promuję bieliznę z H&M'a <3