Nie wiem od czego zacząć. Poznałam tylu pozytywnych ludzi, spotkałam Yuki, Miyoshi, Rikę, Miyu, Isakira. Lu, ponownie mogłam porozmawiać z Maykiem, przytulić się do Hachi...
W sobotę, gdy jechałyśmy był wielki szał w samochodzie. Nie potrafiłam usiedzieć w miejscu, wygłupiałyśmy się wszystkie cztery. Potem łaziłyśmy po Gdańsku, spotkałyśmy się z Isakirem i Hachi. Potem poszłyśmy na PKP po Pat.. Siedziałam z Sazu i śpiewałam "WE LOVE YOU" i "PLEASE PLEASE PLEASE". Było tak pozytywnie, że nigdy tego nie zapomnę. Nigdy, kurwa. Biegałam za Sazu i Sushi wołając 'uke, uke, uke', a one uciekały. Tańczyłyśmy z Dżemem i Sazu wszystkie znane nam tańce, ludzie dziwnie się patrzyli, ale to nie ważne. Byłyśmy sobą, wariowałyśmy i cieszyłyśmy się z każdej chwili. Prawda? Pod wieczór i to dość późny zrobiłyśmy plakat (Nigdy więcej nie dotknę czarnego długopisu - chyba dobre 30 minut męczyłam się nad konturami literek). Wyszedł kolorowo.
PRAY FOR JAPAN.
W niedziele było cudownie. Poznałam tylu fantastycznych ludzi, których tak naprawdę nie jestem w stanie zliczyć na palcach obu rąk. Robienie zdjęć, tańczenie aho matsuri i caramelldansen, śpiewanie piosenek Miyaviego, bieganie w tą i w tamtą, tulenie się do siebie i inne rzeczy, które sprawiały, że uśmiech z mojej twarzy nie złaził.
Wchodzenie do klubu uważam za najgorszy moment w tamtym dniu. Moje udo ucierpiało tak samo jak i ręce. I pierwszy raz w życiu tak się darłam z bólu i przerażenia, no ale.. Stojąc przed salą ... Popłakałam się. Ze szczęścia. Myśl o tym, że już za parę minut usłyszę Jego głos na żywo, zobaczę Go i uśmiechnie się do mnie wycisnęła ze mnie łzy szczęścia. To fajne uczucie - płakać z radości.
Przechodząc do najważniejszej rzeczy... NAJWAŻNIEJSZEGO PUNKT CAŁEGO WEEKENDu - Koncertu.
Ścisk był niesamowity. Na początku stałam w trzecim rzędzie i miałam wszystko jak na dłoni. Kiedy tylko usłyszałam dźwięk Jego gitary moje serce zaczęło walić jak oszalałe, a na twarzy pojawił się uśmiech zmieszany z łzami. Kiedy tylko Go zobaczyłam myślałam, że umrę ze szczęścia. Był taki wysoki! Taki wspaniały! Przez cały koncert wpatrywałam się w Niego i gdy On się uśmiechał, uśmiechałam się i ja. Nie potrafiłam inaczej. Ten Jego uśmiech jest tak cudowny, że nie potrafię się powstrzymać. Naprawdę - zobaczenie tego na żywo było czymś fantastycznym. I jeszcze to Jego seksowne spojrzenie... Myślałam, że tam umrę. Zapiszczę się albo dostanę jakiegoś orgazmu (takkurwazachowujesięjakpsychofanka, przepraszam. XD.)
Żałuje, ze wylądowałam potem trochę dalej, ale i tak wszystko widziałam... No, ale mogłam być bliżej, np. przy barierce. Nie udało się. Jednak widziałam Go do cholery jasnej! I byłam w tym tłumie, który przyczynił się do tego, że Miyavi tak strasznie się cieszył. Śpiewałam Selfish love jak najlepiej umiałam. Śpiewałam What a wonderful world (i się popłakałam, bo kocham tą piosenkę za tekst. <3), a kiedy krzyczałam 'let me out' wyładowywałam wszystkie swoje odczucia związane z tą tragedią w Japonii. Miałam wtedy takie wrażenie, że mój krzyk jest naprawdę rozpaczliwy i rozdzierający. Zawsze chciałam tak krzyczeć i nie martwić się o to, że komuś to będzie przeszkadzać. Krzyczałam z innymi. Krzyczałam z Miyavim. Krzyczałam dla Japonii.
Podziwiam Go. Potrafi rozruszać tłum jednym gestem, spojrzeniem, jednym słowem. Bawiłam się jak nigdy i pierwszy raz w życiu naprawdę chciałam tańczyć do ostatnich dźwięków Jego gitary. Moje ręce niemalże ciągle były w górze. To był najwspanialszy weekend w moim życiu. Jestem szczęśliwa. I w sumie teraz, gdy sobie wszystko przemyślałam - nie żałuje niczego. Jeszcze kiedyś uda mi się być przy samej scenie. I jeszcze kiedyś na mnie spojrzy, a ja powiem wtedy 'dziękuje'. Nie ważne czy usłyszy.
Jestem szczęśliwa.
A Wy?