Podświadomie wybieram drogę dla mnie zamkniętą, by mieć, choćby infantylne wytłumaczenie na swój emocjonalny zastój. Dużo łatwiej pokręcić się w kółeczko, patrząc w niebo i marząc o tym, co na owej, wybranej drodze mogłabym znaleźć, jakie przyjemności mogłyby mnie spotkać. Nawet jeśli w którymś momencie zakręci mi się w głowie i upadnę, będę miała tak ogromne rozeznanie w pobliskim terenie, że ryzyko trwałego uszczerbku na zdrowiu jest niewielkie. Jednak czasem spoglądam z niemałym przestrachem, ale i ciekawością w stronę tych paru innych dróg; otwartych, ale jakże niepewnych. Czasem nawet zrobię kilka niewielkich kroczków w stronę jednej z nich, ale te nieśmiałe przebłyski odwagi, kończą się zwykle powrotem w pozornie bezpieczne miejsce usłane marzeniami i nadzieją. Te, które poprowadziły mnie znacznie dalej w głąb nieznanego, na nie szczęście, nie przynosiły nic, co byłoby jakkolwiek konstruktywne, dając mi kolejny powód na utracenie wiary w słuszność uczuciowej podróży.
Mam tu sporo czasu na przemyślenia i rozważania najróżniejszych kwestii. Nierzadko też nawiedzają mnie wspomnienia; zarówno te przyjemne, jak i te, które naznaczyły mnie śladami cierpienia. Jest też pewna, na ogół obca mi kwestia, która czasem jednak postanowi leniwie nasunąć mi się na myśl. A mianowicie; co poczęłoby moje, odzwyczajone od miłości serce, gdyby ta jedna jedyna, pociągająca mnie, lecz zamknięta droga... otworzyła swe czeluście?
Ale przecież jest zamknięta...