Już nawet wydychanie dymu emocjonalnego, zajadanie smutków i wibracje muzycznego koła ratunkowego nie pomagają. Sączy się z moich ust nienawiść. Kainowe zło. Istna żądza rozpierdolu na skalę światową.
Dormitoralny tłum, zapaść w dziesiątkach - tego chcę. Innej alternatywy nie ma, jak na razie. Krupnikowe topienie się w ekscesach przy bliźnich twarzach chyba najlepiej poprawia moją maskę humoralną. A gdy przekrocze próg kiblowej komory gazowej, hormony wskoczą na najwyższy lewel, zagrają w mojej głowie ulubioną melodię i tak wirując w jej rytmie, zaciągając się koleżeństwem nałogu i melancholii, uśmiechnę się, w końcu.
Dziesięć dni sielanki, istnego Edenu bez Adama. Dziękuję Ci Boże, nie sprowadzaj tego węża jabłkowego. Zostań tak na zawsze, może zacznę się modlić. O osobowej nostalgii nie wspomnę, bo ulewa na pustyni policzków dopiero wyschła i jak w Egipcie, mam nadzieję że więcej nie wyleje.
Deszczowe korale niech zamarzną i upadną na zawsze. Moje Sunshine znowu wyjrzy zza chmur odległości. Promieniami szczęścia ogrzeje nas wszystkich, zawróci zimowy smutek i tęsknotę za wiosną. Pierdolnie raz, a dobrze Królowej Mrozu i jej śnieżynkom, wyciągnie to co najpiękniejsze z urodzajnej matki Ziemi.
A na koniec upadnę na kolana przed Sunshine, zielonymi oczyma dziękując jej za wyciągnięcie z tej śnieżnej otchłani samotności, otrzepując pośladki stagnacji i lenistwa, przeciągając kręgosłup morlany wobec reszty społeczeństwa, zdmuchując kurz zapomnienia ludzkiego i podnosząc głowę na modernistyczne oblicze życia.
2013, jesteś zajebisty, momentami.