"Środkiem ulicy, mieniąca się księżycem we włosach, szła posród deszczowych kropli nocy, a wokół niej rozległa pusta, niczym otchłań, cisza. Czernią odziała ją wieczorna pora w krucze pióra sukni aksamitnej, a ciemniejsze jeszcze włosy, cienie upięły niczym diwie w splot nicości. I po bruku szła.
Środkiem ulicy, na ostatni swój taniec przyszedł, przeciętny, niczyj, sam. Nie uciekał, gdy upiora spotkał, nie rozumiał, lico przecież piękne miała. A ona, w złotej kolii na białej szyi, ręce wyciągała, jak do kochanka. Nie podchodząc zbliżała się, na wietrze, niczym dusza zbiegła z lżejszego świata. Po tym bruku. Jak cień.
Środkiem ulicy, wirowali niczym kochankowie, w nocy ciemnej do śmierci podobnej. Jak jedno, we dwoje drżeli w uniesieniu, tańcem znacząc kamień, żądali od siebie więcej. Dla niego był już tylko dzień i noc, deszcz, śnieg i nic. Nie znaczyło nic, kiedy tańczył ze śmiercią na tym bruku trup.
Środkiem ulicy, nienasycona życiem, żałosna niczym w uroku, szła spragniona śmierć. Znów zmarł jej ktoś, nim dokończyli miłosne tango. Z żalem odchodzi w dal, w nicości, gdzie kruki odzieją ją nocą w księżycowy strój, a deszcz zmyje płacz. Na tym bruku, gdzie śmierci łzy."